Rano jedziemy do Eldoret. Nasze obawy dotyczące możliwości kupienia części do notebooka okazały się bezpodstawne. W przyjemnej, aczkolwiek nieco egzotycznej atmosferze kupujemy to, co jest nam potrzebne. Około 13.00 wyruszamy do granicy z Ugandą. Podjeżdżając do przejścia granicznego zostajemy “przechwyceni” przez agenta zajmującego się zawodowo pomocą w formalnościach. Dzięki niemu cała procedura przebiegła wyjątkowo sprawnie (ok 1 godziny). Pomógł nam w zdobyciu wiz, zapłaceniu podatku drogowego, odprawie celnej Defendera. Niestety, uświadomił nam również, że ubezpieczenie które sprzedano nam w Mombasie jest ważne tylko dla samochodów zarejestrowanych na stałe w Kenii. Okazało się więc, że i tak musimy wykupić ubezpieczenie lokalne. No cóż, to następna do kolekcji naklejka na przednią szybę Defcia.
Do wybranego poprzedniego wieczoru kempingu od granicy dzieli nas około 140 km. Początek drogi napawał nas optymizmem, że dojedziemy na miejsce bardzo szybko. Co się dobrze zaczyna, znacznie gorzej się kończy. W pewnym momencie równy asfalt się skończył. Dziury o głębokości kilkudziesięciu centymetrów wymuszały pełną koncentrację uwagi podczas slalomu w poszukiwaniu możliwości przejechania bez dewastacji zawieszenia lub co najmniej straty koła. Potem skończyły się nawet dziury – po prostu w ogóle nie było było asfaltu. I oczywiście typowa drogowa afrykańska “wolna amerykanka” – kto pierwszy i bardziej cwany ten lepszy. W ostatniej chwili przed zachodem słońca docieramy na kemping Explorers Backpackers.