Rano jeszcze raz przejeżdżamy przez Lake Mburo National Park i ruszamy w stronę granicy z Tanzanią. Załatwienie formalności zajęło nam tylko kilkadziesiąt minut ale jakich minut! Przed granicą rwetes, jak na bazarze w małym afrykańskim miasteczku. Posterunek policji ugandyjskiej to pierwszy krok w całym procesie przekroczenia granicy. Ktoś nam go wskazał, więc po deskach przerzuconych nad kałużą, podchodzimy do małego, drewnianego budynku. Wewnątrz lada, za nią sterta starych połamanych rowerów. W kącie, przez zakratowane okienko w zamkniętych na kłódkę drzwiach z napisem “PRISON” wygląda młody murzyn. Policjantka podchodzi do nas, wita się i – jak zwykle w wielkim, niestarannie pokratkowanym zeszycie – rejestruje dane samochodu, skąd i dokąd jedziemy, ile osób. Potem szukanie następnego budyneczku przy którym dawny polski kiosk RUCH-u to pałac. Wreszcie zdobywamy pieczątki w karnecie Defendera i naszych paszportach, wjeżdżamy do Tazanii i… wszystko się zmienia. Urzędy to murowane duże budynki, kamienne lady kilku urzędników za nimi. Następne pieczątki w karnecie Defendera, wizy w naszych paszportach. Ruszamy do Bukoby bez szans na kemping.
Zatrzymujemy się w ośrodku szkoleniowo-konferencyjnym ELCT. Nie wiemy co to jest ELCT, ale hotel całkiem całkiem. Bukoba w czasie wieczornego spaceru zaskakuje nas. Brzeg Jeziora Wiktorii wygląda tu zupełnie jak brzeg Bałtyku – plaża, na piasku muszelki.