Dziennik z naszego wyjazdu do Maroka

  • Jeszcze w Polsce

    Jedno ze zdjęć Defendera przed wyprawą do Maroka.

  • Polska / Niemcy

    Kilka dni przed wyjazdem, w czasie ostatniego oglądania Defendera okazuje się, że jeden z amortyzatorów wycieka. Natychmiast tracę zaufanie do wszystkich czterech. Kontaktuję się z Molim i ustalamy, że będzie miał dla nas komplet amortyzatorów i sprężyn Old Man Emu. Ruszamy więc do Maroka przez Poznań. Już w Poznaniu okazuje się, że są wszystkie amortyzatory, ale sprężyny tylko na przód Defendera. Moli pożycza nam parę sprężyn, są krótsze niż powinny być i przez całą podróż będziemy się śmiali, że jedziemy motorówką, ale jedziemy na nowych!

  • Niemcy / Francja

    Prawie przez całą drogę przez Niemcy pada deszcz. Śpimy w samochodzie, jest twardo, ale w pierwszą noc nie mamy ochoty na rozkładanie w deszczu namiotu.

  • Francja / Hiszpania

    Coraz ładniejsza pogoda, winnice i… francuscy złodzieje, którzy na jednym z parkingów przy stacji benzynowej pozbawiają nas telefonu komórkowego, scyzoryka i kosmetyczki. Dla nas znaczącą stratą jest kosmetyczka i jej zawartość – zapewne bezużyteczna dla złodzieja. Z trudem na stacjach benzynowych we Francji i Hiszpanii, potem jeszcze w Ceucie, odkupujemy najpotrzebniejsze przybory kosmetyczne.

  • Hiszpania

    Miła jest pierwsza noc spędzana na parkingu tuż za granicą Francusko-Hiszpańską, ale w Hiszpanii nie jest łatwo o parking z miejscem na którym można spędzić noc. W większości przypadków parking przy autostradzie to hotelik z restauracją.

  • Promowa z Europy do Afryki.

    Prom na trasie Algeciras – Ceuta płynie kilkadziesiąt minut. Tego dnia, sztorm zmienia nam przeprawę w obserwacje choroby morskiej większości współpasażerów. Nieprzywiązane samochody mimo podskakiwania promu na falach pozostają na swoich miejscach. Po zejściu do ładowni, wielu pasażerów z niepokojem oglądało jednak swoje auta. W Ceucie z trudem znajdujemy miejsce, gdzie mogli byśmy zatrzymać samochód. Liczymy na zakupy w podobno tanim, bezcłowym mieście. W efekcie, po odczekaniu, aż sklepy zostaną otwarte po południu i upewnieniu się, że nie ma w nich niczego interesującego, a to, co jest nie jest tanie, odjeżdżamy w stronę granicy. Odprawa graniczna jest faktycznie oryginalna, ale do przejścia i po ok. 1 godzinie jesteśmy w Maroku.

  • Martil – pierwsza noc w Maroku

    Afryka wita nas brzydką pogodą, na drogach wyraźnie widoczne są zniszczenia dokonane przez deszcze. Jedziemy w stronę Tetuanu z zamiarem zatrzymania się na kempingu w Martil. Martil to miejscowość nadmorska, z deptakiem i kawiarenkami. W jednej z nich wieczorem pijemy pierwszą marokańska miętową herbatę. Kemping sympatyczny, bardzo prosty, nawet czysty. Tabliczka prowadząca nań znajduje się na pasie zieleni promenady ciągnącej się wzdłuż morza. Kemping nazywa się al-Boustane. Jesteśmy na nim jedynie z sympatyczną parą Włochów jeżdżących po Maroku kempingowym “ogórkiem”.

  • Tetuan

    Z kempingu w Martil ruszamy ok. 9. Na prawie każdym skrzyżowaniu dróg jest rondo, a przy nim policja. Do nas się jedynie uśmiechają i nakazują jechać dalej, ale wiele marokańskich samochodów, zwłaszcza ciężarówek jest zatrzymywanych do kontroli. Tak będzie przez całą naszą podróż przez Maroko. W Tetuanie, w labiryncie wąskich, stromych i zastawionych samochodami uliczek, sporo czasu zajmuje nam znalezienie parkingu. W końcu udaje się i mamy pierwszą okazję zetknięcia się z Medyną. Jeszcze boimy się wejść głębiej w wąziutkie i zatłoczone uliczki suk. Poznajemy jednak atmosferę i zapachy, które będą nam towarzyszyć w prawie każdym marokańskim mieście.

  • Szefszawan

    Z Tetuanu jedziemy do Szefszawan. Kemping góruje nad miastem, spotykamy na nim znajomych z “ogórka” oraz trzy angielskie samochody ze współczesnymi “dziećmi-kwiatami”. Młodzież przyjechała BARDZO starymi samochodami i podstawowym wyposażeniem kempingowym jest fajka do palenia Kifu, czyli marokańskiej odmiany marichuany. Na kempingu jest dostęp do Internet, więc nasze pierwsze zdjęcia jadą pocztą elektroniczną do rodziny i znajomych. Wieczorem – zgodnie z zaleceniami przewodnika – schodzimy przez cmentarz do miasta. Cmentarz jest piękny, choć bardzo oryginalny. W mieście pierwszy raz zaczepia nas producent dywanów – udaje nam się stawić mu skuteczny odpór. Medyna jest malutka, ale przyjemna. Knajpki jakby bardziej europejsko nastawione również na turystów.

  • Fez

    Na przedmieściach Fezu zatrzymujemy się, by zaplanować przejazd przez miasto. Zaczepia nas marokańczyk na motorynce proponując “zaprowadzenie” na kemping. Droga faktycznie nie była prosta. Kemping usytuowany obok wielkiego stadionu, kilka kilometrów na południe od miasta, przy drodze do Sefru. Nazywa się International. Ładny z oryginalnymi, ukwieconymi umywalniami. Nasz pilot nie tylko zaoszczędził nam czas, ale namówił na wynajęcie przewodnika. Dzięki niemu w ciągu kilku godzin poznajemy wiele interesujących miejsc w Fezie. Jest to wielkie miasto. Bez przewodnika nie odważyli byśmy się na zagłębienie w nie i poznawanie Medyny.

  • Fez z przewodnikiem

    Przez kilka godzin wędrujemy po labiryncie szalenie barwnych i różnorodnych uliczek. Zaglądamy na stragany i do meczetów. Trafiamy do wielkiej, znanej ze zdjęć w przewodnikach garbarni, słuchamy opowiadań o ziołach, przyprawach i naturalnej medycynie w  “aptece”. Oczywiście trafiamy również do sklepu z dywanami. Choć nie mamy w domu dywanów i nie czujemy potrzeby ich posiadania; przez kilkadziesiąt minut, przy kilku herbatach, czarującemu sprzedawcy dywanów udało się jednak wzbudzić w nas pożądanie posiadania trzech! Na naszą obronę mamy tylko to, że cena ostateczna była bardzo rozsądna i ponad trzykrotnie niższa niż wyjściowa. Sprzedawca był faktycznie wirtuozem w swoich fachu i wielu europejskich handlowców mogło by się wiele od niego nauczyć. Choć faktycznie walczył o sprzedanie swojego towaru, robił to z klasą i poczuciem humoru. Dzień zabytków i zakupów mamy za sobą, jutro ruszamy na południe Maroka.

  • Z Fezu do Marakeszu

    Chyba najdłuższy w Maroku, przejechany w ciągu jednego dnia odcinek. Jechaliśmy zwykłymi drogami. Do Marakeszu dojechaliśmy już o zmroku. Spaliśmy na kempingu usytuowanym kilkanaście kilometrów za miastem, przy drodze do Kasablanki, po prawej stronie jadąc od Marakeszu. Kemping nazywa się Ferdaous.

  • Atlas Wysoki, droga do Taliouine

    Następny dzień przejazdu przez Maroko z północy na południe. Tym razem musimy przedostać się przez Wysoki Atlas. Wybieramy drogę, która powinna dać nam piękne widoki i faktycznie daje. W najwyższych partiach gór droga jest piękna, jedyny pas asfaltu, którym jedziemy nie jest zbyt szeroki, ale wystarcza. Nie wiemy tylko dlaczego czasami naprzeciw nam z za zakrętu wypada rozpędzona ciężarówka i gdzie poprowadzono pas drogi w przeciwnym kierunku? W czasie postoju w zatoczce szosy, przy przygotowywaniu obiadu “przysiada” się do nas Marokańczyk i po chwili z reklamówek rozkłada przed nami na kamieniach sklepik z berberyjską biżuterią. Zna parę słów po angielsku, więc jakoś dogadujemy się. Wybieramy kilka drobiazgów – prezentów dla bliskich w Polsce. W czasie negocjacji cen okazuje się, że doskonałym środkiem płatniczym są w Maroku papierosy, piwo, jedzenie i ubranie. Papierosów nie mamy, ale za pieniądze, t-shirt i jedzenie kupujemy wybrane towary. W Taliouine, śpimy na bardzo sympatycznym kempingu Toubkal. Gościnny czarny gospodarz oprowadza nas po stylowej restauracji, szczyci się basenem.

  • Pista Taliouine – Foum-Zguid dzień 1

    Pista Taliouine – Foum-Zguid dzień 1
    W pierwszej części pisty, do Akka-Ihern, zgodnie z sugestią Chrisa Scotta spotykamy więcej asfaltu niż drogi nieutwardzonej. Jedyny odcinek bez asfaltu ma ok. 10 km. Jednak i na nim trwały prace, więc za kilka miesięcy całość drogi z Taliouine do Akka-Ihern będzie asfaltowa. Z kilometra na kilometr zmienia się krajobraz. Barwy Wysokiego Atlasy kojarzące się z każdymi wysokimi górami, zastępują rudo żółte zbocza Anty Atlasu. Powoli jedynymi drzewami stają się prawdziwie kolczaste akacje. Ok. 2 – 3 centymetrowe kolce są twarde jak stal i stanowią faktyczne zagrożenie dla opon.

  • Droga mleczna

    Zmęczeni dwoma dniami długiej jazdy i rosnącą temperaturą, na nocleg zatrzymujemy się bardzo wcześniej. Zjeżdżamy jedynie kilkadziesiąt metrów od jeszcze asfaltowej drogi w suche koryto rzeki. Przez cały wieczór nęka nas bardzo silny wiatr. Ustaje nagle po zmierzchu. Zapada kompletna cisza. Wieczorem, ok. godziny 19, temperatura w cieniu ciągle przekracza 30 stopni. Na koniec dnia i o świcie, suchym korytem rzeki przechodzą pasterze z kozami i osiołkami. Na drodze ruch minimalny, głównie ciężarówki z robotnikami budującymi drogę. To nasza pierwsza noc nie na kempingu. Nad głową miliony gwiazd i doskonale widoczna droga mleczna, szybko jednak wschodzi księżyc. Jest pełnia i księżyc daje tyle światła, że w nocy, robimy zdjęcia.

  • Taliouine – Foum-Zguid dzień 2

    W Akka-Ihern żegnamy asfalt na kilkadziesiąt kilometrów. W najbliższych dniach, odliczając krótkie odcinki asfaltu, po pistach Maroka przejedziemy ponad 600 km. Wokół nas otwiera się kamienista równina. Poprzecinana jest korytami suchych rzek. Pista to pasek pozbawiony większych kamieni – wyraźny ślad po samochodach, które tędy przejechały. Jedziemy z prędkością ok. 20 km/godz. Gdy bez wpadania w rezonans całego samochodu możemy jechać 30km/godz. uznajemy “odcinek” za “doskonały”.

  • Latarnie nad drogą

    Z rzadka mijamy małe wsie. Rozpoznawalne są dzięki widocznym z daleka palmom. Palmiarnia, ulepione z gliny domy bez okien, czasem malutki meczet, czasem cmentarz pełen pionowo poustawianych płaskich kamieni. W wielu wsiach spotykamy słoneczne instalacje elektryczne. Latarnie nad drogą. Czasami nawet na pojedynczych domach ogniwa słoneczne i anteny satelitarne. Nie sądzę jednak, by świadczyło to o zamożności mieszkańców. Okoliczne malutkie poletka nie dają raczej zbyt obfitych zbiorów. Wody w rzekach nie widzieliśmy od setek kilometrów. Z ust mieszkańców wiemy, ze nie pojawia się czasami przez lata. Jedynym źródłem wody są studnie z których trzeba ją pompować na pola i pod palmy.

  • Foum Zguid

    Foum-Zguid – Mhamid dzień 1
    Za Foum Zguid wokół nas pojawiają się góry. Dziwne twory niczym z filmu SF. Góry stołowe, góry z Newady. To trzeba zobaczyć.

  • Pierwsze wydmy

    Przed zmierzchem, pod kołami Defendera coraz więcej czarnych obłych kamieni, pod nimi pojawia się pomarańczowy piasek. Gdy zjeżdżamy z pisty na nocleg, ostrożnie wybieram drogę, gwałtowne skręcenie kół stawia już samochodowi zdecydowany opór. Rano budzimy się z widokiem na pierwsze wydmy.

  • Pista Foum-Zguid – Mhamid dzień 2

    Dzień zaczyna się niewielką ilością piasku i kamieni oraz typowo marokańskim odcinkiem kamienistej drogi z “pralką”. Wokół nas jednak coraz więcej piasku i niewinnie wyglądających na trawy kępek pustynnej roślinności – oczywiście z kolcami.

  • Pink Fort

    Na jednym ze wzniesień, przez które prowadzi droga, przy kamiennym “domku”, zatrzymują nas dwaj Marokańczycy. Usiłujemy rozmawiać o Maroku, drodze, Polsce, wszystko w kilku językach, ale żaden z nich nie jest znany i nam i im. Proponują herbatę, oczywiście miętową i straszliwie słodką. Odwdzięczamy się paczką herbaty. Robimy parę zdjęć i jedziemy dalej. Następny element marokańskiego krajobrazu to “Pink Fort”, czyli wojskowy fort. Czasem ze sprawdzaniem paszportu i pytaniem, czy nie mamy czegoś zbędnego, np. żelu pod prysznic czy szamponu. Oczywiście każdemu spotkaniu towarzyszą też pytania o papierosy, których – nikt nie wie dlaczego – nie mieliśmy.

  • Fatamorgana

    Teraz przed nami wyschnięte jezioro. Kilometry czasami idealnie równej powierzchni, czasami zaschniętych kolein z czasów, gdy – po opadach – samochody przedzierały się tu przez błoto. Temperatura w samochodzie ponad 38 stopni. W falującym powietrzu nad horyzontem widzimy piaski – Fatamorganę Na takim obszarze, śladami samochodów pokryta jest cała pokonywana powierzchnia jeziora. Dopiero, gdy na horyzoncie okazują się góry i na ich tle wyłania się wioska z małym meczetem, wszystkie ślady ponownie zbiegają się w jedną wyraźną drogę przez jezioro. Na kilka kilometrów przed wsią, kończy się jezioro i zaczynają piaski i poletka uprawne. Droga znowu rozmywa się w wielu pojedynczych śladach. Gubimy ją i o mały włos nie zakopujemy się w piasku. Zatrzymanie się w porę, wycofanie, reduktor, zmiana biegu, szybko do przodu i po kilkunastu metrach walki z piaskiem, znowu jedziemy po bardziej twardym podłożu.

  • Pralka

    Wioska za wioską, następny odcinek kamienistej drogi. Miejscami prędkość spada poniżej 20 km/godz. Następna wioska z Defenderem zaparkowanym między domami i reklamą firmy organizującej wycieczki na Saharę. Drogę odnajdujemy bardziej wg kierunku wskazywanego na mapie wyświetlanej przez Ozi, niż dzięki wskazówkom z opisu pisty w “Sahara Overland”. Amerykańskie mapy zawierają wiele dróg, którymi jedziemy i faktycznie ułatwiają orientację w terenie. Przez następne kilometry kamienie powoli ustępują miejsca piaskowi. Pista znowu rozmywa się na wiele śladów, które łączą się i rozjeżdżają. Można jechać coraz szybciej. Na “drodze” straszna “pralka”, łatwiej jedzie się obok, po “dziewiczym” piasku. Nawet 60 km/godz., ale czasami – gdy przed samochodem pojawia się przeszkoda – trzeba ostro hamować.

  • Przed Mhamid

    Przed Mhamid z prawej strony zbliżają się wysokie wydmy i zrywa się silny wiatr od pustyni. Spada widoczność. Wokół nas coraz więcej przepięknie powyginanych, starych drzew. Zatrzymujemy się przy następnym – obowiązkowo białym – Defenderze. Wewnątrz samochodu europejska turystka, za kierownicą arab. Włada kilkoma językami, organizuje wycieczki na pustynię. Pyta nas, czy nie widzieliśmy wielbłądów z turystami. Nie pojawiły się w umówionym miejscu o wyznaczonej godzinie. Rozmawiamy o dzisiejszym noclegu. Dostajemy od niego wizytówkę i zostajemy skierowani na kemping kuzyna w Mhamid. Pista prowadzi dalej przez piaski, pomiędzy małymi wydmami, często w rozjeżdżonym przez samochody “korytarzu”. Kilku kilometrowy odcinek wydm przejeżdżamy bez obniżania ciśnienia w oponach.

  • Mhamid

    Mhamid to mała wioska z meczetem, sklepikami i biurami organizującymi wycieczki na Saharę. To częste zajęcie mieszkańców Mhamid. Jesteśmy zatrzymywani przez wielu Marokańczyków – proponują wszelką pomoc. Pokazujemy wizytówkę i na kemping, po drugiej stronie suchego od 5 lat koryta rzeki prowadzi nas opiekun kempingu. Wieczorem będzie naszym przewodnikiem. Kemping jest spory, pod daktylowymi palmami, z toaletami i umywalniami w swoistym stylu. Oczywiście z ciepłą wodą. Ciepła nie jest problemem, zimnej nie ma. Poza miejscem na namioty odwiedzających przygotowanych jest szereg berberyjskich, wysłanych dywanami namiotów. Wieczorem prowadzeni przez właściciela kempingu odwiedzamy sklep wszystkim, co można na pamiątkę kupić w Maroku. Przyjmuje nas – oczywiście miętową herbatą – spotkany po południu organizator wycieczek. Jego wielbłądy się znalazły, więc i ci turyści zakończyli pomyślnie wycieczkę na Saharę. Poza herbatą czeka na nas propozycja wycieczki na wielbłądach lub przewodnika – gdybyśmy chcieli sami pojechać w głąb Sahary. Z wycieczki i przewodnika rezygnujemy, więc na stole pojawia się biżuteria. Nasz sprzedawca ma jednak mniejsze zdolności handlowe i cała wizyta kończy się jedynie zakupem dwóch kartek pocztowych. W drodze powrotnej na kemping kupujemy jeszcze w schowanym w małej uliczce sklepiku napoje. Logo Coca-Coli, którego arabski odpowiednik szybko się zapamiętuje to doskonały znak rozpoznawczy marokańskich sklepów spożywczych.

  • Odpoczynek w Zagorze

    Z Mhamid do Zagory jest kilkadziesiąt kilometrów, w większości po asfalcie. Kemping w Zagorze wybieramy z przewodnika. Wjeżdżamy pod palmy i około południa rozpoczynamy dzień odpoczynku. Jeszcze zanim dojechaliśmy do kempingu, na motorynce przy Defenderze pojawia się właściciel warsztatu samochodowego oferując wszelkie usługi. Na kempingu czeka cierpliwie, aż załatwimy formalności. W końcu umawiamy się na wymianę oleju i filtrów w jego warsztacie. Tego wieczoru, odwiedzamy również kawiarenkę internetową i wysyłamy do rodziny następną partię zdjęć. Zagora to dziwne miasto. Bliskość Sahary i dzięki dobrej drodze z północy Maroka – łatwy dostęp dla autokarowych wycieczek spowodowało, że w mieście jest bardzo dużo hoteli. Część z nich to hotele dla najbardziej wymagających, europejskich gości.

  • Pista Tagounite – Merzouga dzień 1

    By wjechać na pistę oznaczoną w “Sahara Overland” “M6” cofamy się z Zagory do Tagounite. Wszystko zaczyna się tak samo – kamienista droga, płaski krajobraz. Potem kilka serpentyn przez pasemko wzgórz, następna równina, następne pasemko wzgórz i serpentyny, następna kamienista równina. W południe odpoczywamy pod akacją, szarpani przez silny, gorący wiatr z pustyni. Temperatura w cieniu przekracza 40 stopni. Na drodze, kamienie ustępują powoli piaskowi. Pokonujemy kilometry płaskiego po horyzont terenu, droga rozmywa się w rzadkich, rozjeżdżających się i łączących śladach innych samochodów. Rośnie prędkość z którą można by jechać. Tam, gdzie jechało najwięcej aut, “pralka” przeszkadza jednak w przyspieszeniu. Jechać można albo bardzo wolno (dobrze poniżej 20km/godz) albo szybko, znajdując prędkość przy której rezonans samochodu jest najmniejszy (ok. 40 – 50km/godz.).

  • Maroko czy Algieria?

    Drzew akacji coraz mniej, a te które są to raczej krzaki, tylko kolce takie same. Coraz więcej kolczastych kępek wyglądających z daleka jak trawy. Jedziemy z prędkością ponad 30 km/godz unikając najbardziej wyjeżdżonego pasa “pralki”. Zatrzymujemy się pod mizernym drzewkiem by coś zjeść, jednak wiatr jest tak silny, że nie pozwala na wyjście z samochodu i ugotowanie czegokolwiek. Posilamy się kanapkami i herbatą z termosu, którą robimy co rano. W trakcie postoju pojawia się przy naszym Defenderze czerwona Toyota z algierskimi numerami. Mężczyzna w cywilnym ubraniu przedstawia się jako algierski “pogranicznik” i pyta czy wszystko jest OK. Ogląda uważnie samochód, życzy dobrej drogi i powoli odjeżdża. Zanim ruszymy znowu w drogę, wiatr wzmaga się jeszcze bardziej, podnosząc coraz więcej piasku i zaczyna spadać widoczność.

  • Jedziemy w burzy piaskowej

    Na naszej trasie spotykamy piękny, malutki kamienny meczet. Razem z otaczającym go cmentarzem wyłania się nagle z tumanów piasku. Kawałek za nim Fort, który tym razem omijamy z daleka. Za fortem, na piaszczystej równinie ślady pisty rozmywając się na pojedyncze ślady samochodów. Wiatr osiąga taką siłę, że gnany nim piasek ogranicza widoczność do kilkunastu metrów.

    Jedziemy w burzy piaskowej. Słońce widoczne jest jedynie jako jaśniejsza strona nieba. Termometr wskazuje 43 stopnie Celsjusza. Wiatr parzy zamiast chłodzić. Zamknięcie okien daje wrażenie, że zaraz się udusimy. Zresztą nawet po zamknięciu okien, przez wszystkie możliwe otwory do samochodu wdzierając się tumany piasku i drobnego pyłu. Ciągle ścieramy go z kierownicy, czy kartek otwartej książki; wycieramy w cokolwiek ręce.

  • Tafraoute

    Na wielkiej piaszczystej równinie jedziemy tylko wg wskazań GPS i OZI. Przez wiele kilometrów, staramy się trafiać w punkty orientacyjne podane przez Chrisa dla pisty “M6”. Czasami zataczamy kręgi w poszukiwaniu znaczących pistę kopczyków kamieni czy starych opon. Z rzadka przecinamy pod różnymi kątami ślady innych samochodów. Widoczność spada do kilku metrów, prędkość – dla bezpieczeństwa do kilkunastu km/godz. Wreszcie, trochę z zaskoczeniem trafiamy idealnie na tablice reklamujące “auberge” w Tafraoute. Decydujemy się przeczekać burzę. Jadąc powolutku z widocznością kilku metrów, trochę po omacku i obawiając się, by nie najechać np. na ścianę jakiegoś budynku, usiłujemy znaleźć “zajazd”.

  • Oberża

    Wreszcie trafiamy na Defendera z reklamami wycieczek na pustynię i budynek zajazdu. Parkujemy obok. Oberża, w której się zatrzymaliśmy to też bardzo egzotyczne przeżycie. Tylko dzięki burzy piaskowej mieliśmy możliwość poznać z bliska zupełnie inny świat. Pokoik 3 na 2 metry z malutkim okienkiem i materacami na podłodze to swoisty standard “hotelu” w tym miejscu świata. Burza piaskowa umożliwiła nam również poznanie smaku kuchni marokańskiej, którego obawialiśmy się do tej pory. Pomimo braku możliwości porozumienia się, gospodarze okazywali gościnność, na kolacje dostaliśmy sałatkę, Tagine, owoce i oczywiście miętową herbatę. Późnym wieczorem wiatr ustał, na niebie pojawiły się gwiazdy zapowiadając dobrą pogodę na następny dzień. Temperatura spada do trzydziestu kilku stopni i wiatr zaczyna chłodzić. Na zewnątrz łatwiej znieść upał, niestety w pokoju temperatura i wrażenie braku powietrza męczą nas strasznie przez całą noc. Tęsknimy za naszym namiotem dachowym. W jego przewiewnym wnętrzu, poprzednie noce mimo podobnego upału były o wiele przyjemniejsze.

  • Pista Tagounite – Merzouga dzień 2

    Dzień zaczynamy od oceny “skutków” burzy piaskowej. Wniosek jest jeden, nasz Defender scalił się z Saharą. Piasek jest wszędzie. Zmiatamy go pobieżnie z podłogi, foteli, skrzynki między fotelami, strzepujemy z koca leżącego na spaniu, czapek i poduszek i ruszamy w dalszą drogę do Merzogi. Przed nami znowu piaszczysta równina z niewysokimi wzgórzami po lewej stronie i wydmami po prawej. Widoczność ciągle nie jest najlepsza. Pod kołami coraz częściej kilkuset metrowe odcinki sypkiego piasku. Koła zapadają się jednak tylko na 2-3cm. Wreszcie koniec. Na oponach z wysokim ciśnieniem do jazdy po kamieniach grzęźniemy w piasku i decydujemy się na obniżenie ciśnienia. Najpierw delikatnie, tylko do 1.2 bar.

  • Pista Tagounite – Merzouga dzień 2

    Przed nami niskie wydmy, zobaczymy, czy wystarczy. Do tej pory wyraźna droga, szybko znika wśród wydm, ślady samochodów zasypała burza. Przejazd przez kilka małych wydm, porażka w podjechaniu i wycofanie. Wchodzę pieszo na wydmę szukając dalszej drogi i kilkaset metrów przed sobą, na innej wydmie, widzę kierowcę również szukającego przejazdu. Przejazd okazuje się łatwy, spotykamy się z kierowcą brytyjskiego Defendera, przekazujemy sobie informacje o drodze i jedziemy dalej. Przed nami długi odcinek małych wydm poprzecinanych rozjeżdżonymi przez samochody korytarzami głębokiego piasku. Wielokrotnie “gubimy” drogę i odnajdujemy w innym miejscu, wreszcie wyjeżdżamy z wydm na suche jezioro, potem piasek; czasem twardszy, czasem bardziej grząski. Kluczymy między wzgórzami i wielkimi wydmami piasku. W końcu – w pełni zaskoczeni – wyjeżdżamy na asfalt. Obok nas ciągną się ogromne wydmy. Wjeżdżamy do Marzogi. Znalezienie noclegu zajmuje nam jakiś czas. Odwiedzamy kilka kempingów bez szans na cień i uciekamy z nich. W końcu zatrzymujemy się w Adrouine, w cichym, pustym hoteliku.

  • Todra Gorge

    Pista M4 do Todra Gorge
    Łagodna, krótka pista z przejazdem przez niewysokie góry i wioski w których zbierano daktyle. Spacerowa marokańska pista, oczywiście kamienista, czyli albo dla testerów zawieszenia samochodu, albo dla miłośników wolnej jazdy i oglądania krajobrazów z pięknymi małymi palmiarniami. Zaglądamy na początek Todra Gorge i przerażeni ilością turystów i autobusów, szybko uciekamy. Jedynym sympatycznym akcentem wizyty w Todra Gorge była możliwość sfotografowania w jednym kadrze 13 białych Defenderów 110. W Polsce nie jest to łatwe zadanie. Noc spędzamy na kempingu w Tinerhir.

    Wieczorem na kempingu pojawia się Defenderem para ze Szwajcarii i oczywiście spędzamy wiele czasu na rozmowach o modyfikacjach naszych samochodów.

  • Meski

    Er Rachidia i Source Bleue de Meski
    Przejazd do Er Rachidia to asfalt. Kemping u źródeł może i jest “kurortem”, ale dla Marokańczyków. Zainteresowanie, jakim otaczają to miejsce jest wyznacznikiem tego, jak bardzo potrzebna i cenna jest w Maroku woda. To, co spotkało nas miłego w Meski, to właściciel kempingowego sklepiku z pamiątkami. Władający wieloma językami w stopniu pozwalającym na swobodne porozumiewanie się, zdobył tę umiejętność tylko dzięki kontaktom z turystami. Długo rozmawiamy, wreszcie siadamy na małych stołeczkach przed jego sklepikiem, popijamy miętową herbatę i w notesikach z wpisami spotkanych przez niego turystów wyszukujemy polskie zapiski. W tle towarzyszą nam iście afrykańskie bębny. Gdy pytamy się o ludzi grających na nich okazuje się, że ćwiczy prawdziwy, lokalny zespół. Choć nie bezpośrednio w sklepiku naszego rozmówcy, jednak kupujemy coś – płytę CD z nagraniami zespołu.

  • Dojazd do Meknes

    Do Meknes dojeżdżamy przez wspaniałe, zielone lasy cedrowe. Tę i następną noc spędzamy na małym kempingu między Meknes a Volubilis. Tam pierwszy raz spotykamy w Maroku Polaków. Z para z Warszawy wymieniamy się wrażeniami z podróży po Maroku. Ustalamy gdzie rozmijały się nasze drogi, drogi naszego Defendera i ich Toyoty.

  • Meknes

    To ostatnia nasza wizyta w marokańskim mieście. Zagłębiamy się już odważnie w medynę i suk. Oglądamy stragany z mięsem, owocami, słodyczami. Porównujemy ceny, robimy drobne zakupy.

  • Volubilis

    Zgodnie z zaleceniami przewodnika do Volubilis przyjechaliśmy wcześniej rano. Ruiny rzymskiego miasta są faktycznie warte obejrzenia.

  • Asilah

    Asilah to miasteczko z czystymi białymi domkami z granatowymi lub brązowymi okiennicami i drzwiami. Miasteczko z piękną medyną, jest czysta, jedynie ze sklepikami z rękodziełem i pamiątkami.

  • Prom z Afryki do Europy

    Tym razem Morze Śródziemne oszczędziło nam wrażeń. Bez sztormu i dużo większym promem opuszczamy Afryke.

  • Orpesa

    Orpesa to miejscowość wypoczynkowa na wybrzeżu Morza Śródziemnego. Wybraliśmy ją jako miejsce ostatniego kempingu tych wakacji.

  • Hiszpania / Francja / Niemcy / Polska

    Przejazdowi przez Pireneje towarzyszy bardzo silny wiatr. Przysłowiowa “arodynamika kosku RUCHu” Defendera z namiotem dachowym na bagażniku, wyraźnie daje o sobie znać.