Dziennik z naszego wyjazdu do Afryki wschodniej
-
Z Mombasy…
wyjechaliśmy po odebraniu samochodu piątego dnia. Z Gdyni wyjechaliśmy po odebraniu samochodu po 2 godzinach. Ogromne podziękowania dla ScanConsult za pomoc w załatwianiu formalności w terminalu kontenerowym. Wszystkie dokumenty przygotowane zostały jeszcze zanim przyjechaliśmy.
-
Terminal Kontenerowy w Gdyni
Otwieramy kontener i znowu, szczęśliwie znajdujemy w nim w nienagannym stanie, własnoręcznie zapakowanego Defendera.
-
Ostatni dzień w Nairobi, Kenii, Afryce.
Ostatni dzień w Nairobi, Kenii, Afryce. Najpierw spacer po centrum “Stolicy Afryki wschodniej”, jak chcą nazywać Nairobi Kenijczycy, potem pożegnalny obiad w prawdziwie cywilizowanych warunkach w restauracji najstarszego hotelu w Nairobi.
Wieczorem wsiadamy do samolotu i przez Entebe i Brukselę odlatujemy do Polski. Teraz Serengeti ’06 to już tylko oczekiwanie na kontener z Defciem, wspomnienia i masa pracy z opracowaniem zdjęć i notatek z ostatnich kilku tygodni.
-
Nairobi
Rano lecimy z Mombasy do Nairobi. W Nairobi okazuje się, że nie jest łatwo znaleźć wolne pokoje w hotelach. Jest szczyt sezonu. Ostatecznie korzystamy z pomocy punktu informacyjnego na lotnisku którego pracownica obdzwania kilka hoteli szukając wolnych miejsc. Kobieta poleca nam na koniec podobno ładny, czysty, spokojny i bezpieczny hotel. Hotel który okazuje się oczywiście kompletną porażką. Trudno. Jedna, ostatnia noc i tak nie jest w stanie jeszcze bardziej popsuć naszej opinii o warunkach akceptowanych przez Kenijczyków jako zdatne do życia. To chyba jedyna prawda jaką znaleźliśmy w przewodnikach – nie bierz niczego, zanim nie sprawdzisz.
Następny etap to poszukiwanie restauracji, w której można by zjeść obiad. Znajdujemy kilka opisanych i polecanych w przewodnikach i równie szybko jak weszliśmy, wychodzimy z nich. Najoryginalniejszym przeżyciem było wejście do jakiejś chińskiej restauracji w centrum Nairobi. Z daleka wyglądała nawet zachęcająco. Na większości stolików znajdujemy naczynia z resztami jedzenia. W restauracji nie było jednak kompletnie nikogo. Ani klientów, ani obsługi. Staliśmy, czekaliśmy, nawet krzyczeliśmy “czy jest tu ktoś?!” Cisza! Jedyne czego zdecydowanie zabrakło nam w tym oryginalnym miejscu, to kałuż krwi i trupów na stolikach i podłodze po mafijnych porachunkach. W efekcie opuściliśmy ten lokal dość pospiesznie. By przeżyć, postanawiamy szukać możliwości zjedzenia obiadu w restauracji hotelu. Udaje się; Sokoni Restaurant w Comfort Inn Hotel okazuje się akceptowalna.
Po kilku godzinach spacerowania po Nairobi, możemy powiedzieć, że faktycznie na większych ulicach centrum stolicy, nie śmierdzi. Spotyka się sporo dobrze ubranych ludzi, zapewne większość z nich pracuje w biurach, czy urzędach. Wystarczy jednak skręcić w pierwszą mniejszą uliczkę, by nawet w centrum stolicy Kenii znaleźć wszystkie, tak dobrze nam znane, symbole Afryki wschodniej: gruz i śmieci zamiast chodnika i oczywiście ten sam smród co we wszystkich miastach i miasteczkach, a nawet Mombasie na głównej ulicy Moi Avenue. Stale trąbiące matatu, tłumy ludzi, niezliczone rzesze ulicznych sprzedawców oferujących najczęściej używane towary znane w Polsce tylko z najprymitywniejszych bazarów. Bez problemu znaleźć tu można sklepy z setkami domowej roboty płyt CD z muzyką nagraną w formacje MP3. O prawach autorskich chyba jeszcze nikt tu nie słyszał.
-
Dzień odpoczynku
spędziliśmy na plaży jednego z bardziej renomowanych hoteli nad brzegiem Oceanu Indyjskiego. Plaża z białym i drobnym prawie jak mąka piaskiem, ciepły ocean, palmy na brzegu. Co więcej trzeba by się spiec? Chyba nic, nam przynajmniej wystarczyło. Jedyną wadą tego miejsca była natarczywość ogromnej ilości sprzedawców pamiątek i afrykańskich gadżetów. Byliśmy nawet usilnie namawiani na przejażdżkę po plaży na wielbłądzie.
-
Odpowiednie miejsce
“Odpowiednie miejsce” nie było daleko. Ciężarówka zatrzymuje się na śmierdzącym placu będącym skrzyżowaniem wielkiego wysypiska śmieci, wielkiego szrotu i prymitywnego warsztatu samochodowego. Proces zamocowania samochodu w kontenerze to coś kompletnie tajemniczego dla pracowników firmy, która miała to zrobić. Gdybym nie widział jak robili to pracownicy w Gdyni, nie było szans na cokolwiek. Pomoc ze strony Kenijczyków ograniczała się w zasadzie do patrzenia i ewentualnie, jeśli wskazałem miejsce, gdzie ma być wbity gwóźdź, gwóźdź został wbity. Sukces! Założenie lin, napięcie ich i zablokowanie to moja rola. Moja? A to dlaczego?! Nie wiem, ale obiecuję napisać więcej o Kenii i podejściu jej mieszkańców do jakiejkolwiek pracy.
Gdy już zamocowałem samochód w kontenerze okazało się, że rano w porcie załatwione zostały wszystkie dokumenty niezbędne do odprawienia samochodu i kontenera. Na zamknięty kontener została więc założona zarówno plomba celna jak i plomba CMA CGM. Kontener na ciężarówce ma podobno jeszcze dziś dojechać do portu. Podobno. Ja już nie uwierzę w Kenii w jakikolwiek termin. Statek, na którym kontener ma popłynąć do Europy, wpływa do Mombasy w poniedziałek. Mam nadzieję, że przynajmniej Defender będzie miał już za sobą kontakt z Kenijską “organizacją pracy”. -
Parking na rondzie
Gdy znaleźliśmy się wreszcie przy przeznaczonym dla nas kontenerze, sami zajęliśmy się w asyście tłumu murzynów zdjęciem namiotu dachowego i koła zapasowego z bagażnika i zamocowaniem namiotu na masce. Słowa asysta nie należy mylić z pojęciem pomoc. Wjechanie do kontenera stojącego na ziemi nie jest specjalnym problemem, więc do tego momentu jakoś szło. Mr Kan z kenijskiej firmy spedycyjnej pośredniczącej w całym procesie, przywiózł własnym samochodem, pozbierane pieczołowicie w czasie wyładunku Defendera miesiąc temu, polskie drewniane kliny i stalowe liny. Niestety, nie dość, że jedna z czterech lin “jakoś zginęła”, to nikt nie dysponował gwoździami, listwami, czy choćby młotkiem. Zakup gwoździ i przywiezienie z domu prywatnego młotka zajęło tyle czasu, że kontener z niezamocowanym Defenderem musiał zostać załadowany na ciężarówkę i wywieziony z terenu warsztatu pracującego tylko do godziny 13. Na gwoździe, listwy i młotek czekaliśmy na rondzie obok warsztatu. Tak, tak. Ciężarówka zatrzymała się na rondzie! Staliśmy lub siedzieliśmy w kucki obok ciężarówki w smrodzie spalin. Ot taki afrykański sposób traktowania klienta. Następna godzinka i już są gwoździe, będzie więc można przybić do podłogi kontenera kliny umieszczane pod kołami samochodu. Brawo! Okazuje się jednak, że nie możemy tego zrobić na rondzie (znowu nie wiem dlaczego rondo to złe miejsce? Jakiś jestem tępy, więc i ciężarówka z niezamocowanym w kontenerze Defenderem i my w prywatnym aucie Mr Kana jedziemy na poszukiwanie odpowiedniego miejsca, gdzie będzie można spokojnie zamocować samochód w kontenerze.
-
Załadunek Defendera w drogę do Polski
Proces wysłania samochodu miał być wielokrotnie prostszy niż jego odebranie z portu w Mombasie. Faktycznie był prostszy, ale nie prosty. W Gdyni załadunek trwał kilka godzin i odbył się w całości na terenie terminala kontenerowego. Pracownicy terminala zamocowali samochód korzystając z drewnianych klinów i stalowych lin, którymi dysponowali. To była ich rola, znali ją i rozumieli doskonale. W Mombasie nic nie jest tak proste. Ciągle nie wiem dlaczego, ale samochód musiał zostać załadowany do kontenera poza portem. By tego dokonać kontener wskazany przez CMA CGM został w porcie załadowany na rozlatującą się ciężarówkę i przywieziony na teren jakiegoś warsztatu samochodowego w centrum miasta. Tym razem zamiast rampy (miesiąc wcześniej, wyprowadzaliśmy Defendera z kontenera właśnie po rampie) był do dyspozycji wielki wózek widłowy, który zdjął pusty kontener z ciężarówki na ziemię. Dostarczenie kontenera opóźniło się bagatela o ponad 3 godziny bo… w Mombasie był prezydent Kenii i miasto było kompletnie zakorkowane.
-
Szeryf
Dziś rano uzgodniliśmy szczegóły powrotnego transportu Defcia do Gdyni, a po południu poszliśmy na spacer do Fort Jesus. Dwie godziny spędziliśmy spacerując po starym i nowym mieście w towarzystwie sympatycznego przewodnika nazywanego Szeryfem przez pozdrawiających go mieszkańców starej Mombasy. Jeszcze zanim obeszliśmy sam Fort, Szeryf skwapliwie sprawdził, czy będziemy mieli po nim pamiątkę na taśmie wideo. Dzięki Szeryfowi mogliśmy zobaczyć miejsca, do których nie mieliśmy szans trafić sami – wąskie uliczki wypełnione straganami z owocami i ciuchami oraz targi rybny i drobiu od kuchni. Z Szeryfem zajrzeliśmy do warsztatu, w którym ręcznie, wg starych technologii robione są rzeźbione meble. Widzieliśmy również „gabinet kosmetyczny” w którym hinduski ozdabiają ciało ornamentami malowanymi henną.
-
Fort Jesus
Wczorajszy dzień obfitował jedynie w deszcz. Zamiast na Tiwi Beach nad oceanem, wylądowaliśmy ponownie w hotelu w Mombasie. Po pierwsze, zrezygnowaliśmy z dojazdu nad ocean po drodze, którą była piaszczysta jedynie w zamyśle budowniczych, jednak po kilku godzinach ulewy, zamieniała się w błotne bajoro. Po drugie zrezygnowaliśmy z rozkładania namiotów w deszczu na dwa dni przed zamknięciem ich wraz z samochodem na dwa miesiące w kontenerze.
-
Sagala Lodge
I znowu poszukiwanie dostępu do Internetu. Tym razem znaleźliśmy go… na poczcie w miejscowości Voi. By wysłać zaległe zdjęcia oraz teksty spędziliśmy w niej prawie dwie godziny. Po południu zawitaliśmy ponownie do Sagala Lodge. Spaliśmy na tym kempingu ponad 3 tygodnie temu. Wieczorem wspominamy ostatnie tygodnie i zastanawiamy się gdzie na świecie chcielibyśmy się w przyszłości znaleźć.
-
Masai Mara – Nairobi
Początek podróży to miła przejażdżka granicami parku, po lekko górzystym terenie. Widoki były malownicze. Do przejechania mieliśmy jednak ok. 400 km w większości po fatalnej jakości nawierzchni (na zdjęciach), w związku z tym dzień był bardzo męczący. Jakość drogi w połączeniu z afrykańską fantazją w ruchu drogowym skończyły się utrąceniem Defciowi bocznego lusterka przez jadącą z naprzeciwka ciężarówkę. Naprawa w miejscowości Bomet polegała na przycięciu pasującego wymiarem kawałka z dużego lustra. Co prawda jakość szkła znacznie odbiega od oryginału, ale przynajmniej mogliśmy bezpiecznie jechać dalej. W poszukiwaniach potłuczonego elementu pomógł nam pastor Bometu, który prowadzi warsztat samochodowy. Zgodnie z naszym zwyczajem do Nairobi docieramy po ciemku. Na ten kemping wracamy już prawie jak do domu.
-
Pożegnanie Masai Mara
Dziś trudno nam było opuścić kemping. Miejsce było niezwykle urocze. Wczoraj odwiedziło nas stado bawołów, nocą i nad ranem krążył lew, potem odwiedziły nas mangusty (całe stadko), a na pożegnanie przyszły słonie.
-
Oloololo Gate
Zmęczeni dniem na nocleg zatrzymaliśmy się w parku przy bramie Oloololo Gate. Kemping to nie ogrodzona mała polanka z przepięknym widokiem na sawannę. Pod wieczór, gdy zaczęło się robić szarawo, na około 50 metrów od naszego obozu podeszło kilkadziesiąt bawołów. Po zmroku wystarczyło poświecić latarką w trawę, aby zobaczyć świecące w ciemności oczy tych sympatycznych, lecz niestety mało udomowionych zwierzątek. Oby to był nasz jedyny problem dzisiejszej nocy, w końcu zawsze może być gorzej.
-
Gepardy
W parku nie ma jakichkolwiek tablic czy oznaczeń, co utrudnia poruszanie się. Wielokrotnie byliśmy zmuszeni do jeżdżenia na ‘skuchę’ przez środek sawanny. Właśnie z dala od głównych dróg spotkaliśmy odpoczywające w cieniu gepardy.
Zebry, antylopy, żyrafy, słonie czy nawet setki gnu nie robią już na nas takiego wrażenia jak lwy, na które się nastawiliśmy od samego rana. Szczęście uśmiechnęło się do nas ponownie pod sam koniec dnia, 10 km przed bramą parku spostrzegliśmy młodego lwa z trzema lwicami.
-
Rzeczki Masai Mara
Wiele niedużych rzek w parku, szczególnie w porze deszczowej czynią większość dróg nieprzejezdnymi. Nawet o tej porze roku nie wszystkie rzeki były wyschnięte i kilkakrotnie przekraczaliśmy je brodami. Po raz kolejny potwierdziliśmy off-roadowe możliwości Defendera.
-
Masai Mara
Cały wczorajszy męczący dzień, łącznie z przejazdem przez zatłoczone Nairobi, prawie 200 km po dziurawych drogach, masa pyłu, kurzu i brudu. Wszystko to było warte dzisiejszej wizyty w Masai Mara, najpopularniejszym i tak zachwalanym we wszelkich przewodnikach kenijskim Parku Narodowym. Masai Mara nie zawiódł nas. Wręcz oczarował. Nie za wielki, położony tuż przy granicy z tanzańskim Serengeti przyciąga turystów nie tylko przepięknymi krajobrazami, lecz również ogromną ilością różnorakich zwierząt. Coroczna wielka migracja z prawie półtora milionem gnu oraz setkami tysięcy innych zwierząt robi ogromne wrażenie. Z niedowierzaniem patrzyliśmy na zryte kopytami przestrzenie przy rzece Mara, przez którą przechodzą zwierzęta. Truchła tych, którym nie udało się pokonać stromych brzegów rzeki utknęły na mieliznach i wyjadane są przez stada sępów.
-
Jednak Masai Mara
Dziś rano podjęliśmy decyzję o zmianie planów. Być w Kenii i nie widzieć Masai Mara? Tak być nie może! Na korzyść podróży do Masai Mara, zrezygnowaliśmy z wizyty w Aberdare National Park, do którego na początku pobytu w Kenii kupiliśmy kartę wstępu. Podróż była wyjątkowo uciążliwa. Do przejechania mieliśmy ok 240 km. Co prawda droga zaczęła się zachęcająco asfaltem całkiem niezłej jakości, ale potem… Slalom między dziurami przez ponad połowę drogi, przez chwilę, w okolicach Naroku, było naprawdę ciężko. Z przyjemnością zjechaliśmy na drogę bez asfaltu. Na niej przynajmniej dziury są bardziej “obłe”i samochód łagodniej je pokonuje. Pod bramy Parku dojechaliśmy ok 17.00. Jeszcze jeden test jazdy off road w poszukiwaniu kempingu i zostajemy na noc. Jutro rano wjeżdżamy do Masai Mara.
-
Kilimandżaro
Jesteśmy ponownie w Nairobi. Zamknęliśmy pętelkę wokół Jeziora Wiktorii. Tanzania żegna nas odległym widokiem ośnieżonego Kilimandżaro. Przejście graniczne między Tanzanią, a Kenią zaliczyliśmy spokojnie, jak coś najzwyklejszego na świecie. Imigration, Castom, brama, Castom, Imigration rejestracja na posterunku Policji i jesteśmy w Kenii.
-
Słonie w Lake Manyara National Park
W parku mieszka niewiarygodna liczba słoni i żyraf. Wyjątkowo płochliwe żyrafy, uciekają na sam dźwięk silnika samochodu. Słonie jednak z przyjemnością chodzą w Parku po drogach i kilkakrotnie w odległości zaledwie kilku metrów, mijaliśmy pojedyńcze sztuki i całe rodziny.
-
Lake Manyara National Park
Dzień leniwie spędzamy w Lake Manyara National Park, którego główną atrakcją są gorące źródła. Park – zgodnie z informacjami w przewodniku – piękny krajobrazowo, ale że nie ma w nim zwierząt to już lekka przesada. Jezioro z setkami flamingów oraz pelikanów, a także ze śpiącymi na brzegu hipopotamami robi niesamowite wrażenie.
-
Krater Ngorongoro
Ten dzień jest chyba nagrodą za wszystko, co przeszliśmy do tej pory. Za miesiące przygotowań, czekanie w Mombasie na samochód, naprawianie notebooka i samochodu. Potem za godziny jazdy we wciskającym się wszędzie kurzu. To Serengeti miało być uwieńczeniem naszej wyprawy – nie będzie.
Widziałem wiele pięknych miejsc na Ziemi, ale po prostu nie podejmuję się opisać krateru Ngorongoro. Przepraszam, jeśli ktoś chciał tu o nim poczytać – opisywanie nie ma sensu – by w to uwierzyć, Ngorongoro trzeba zobaczyć na własne oczy. Pozostają zdjęcia, ale i one nie oddadzą, ani wrażeń ze zjazdu do krateru o świcie, ani z jego opuszczania wieczorem.
-
Ngorongoro Conservation Area
O świcie opuszczamy kemping i poprzez równiny Serengeti ruszamy w Stronę NgoroNgoro – kolejnej legendy Afryki. Jeszcze w Serengeti krążymy pomiędzy przepięknymi Simba Hils. Niestety, wyjedziemy z Serengeti bez zdjęć lwów. Przekraczamy granicę pomiędzy Serengeti, a Ngorongoro i – tego nie da się inaczej opisać – wjeżdżamy na bezkresny ocean traw. Najpierw w tumanach kurzu drobnego jak mąka krążymy po kompletnie wyschniętych pastwiskach na których Masajowie wypasają bydło i kozy, potem wjeżdżamy pomiędzy wzgórza i zaczyna się prawdziwy Off-Road połączony z niewiarygodnie pięknymi krajobrazami. Ciasnymi serpentynami nad urwiskami, wąziutką drogą, wjeżdżamy wreszcie na krawędź krateru Ngorongoro (ok 2300m npm). Przez lornetkę obserwujemy stada zwierząt pasące się spokojnie na dnie krateru. To nasz cel na jutro. Teraz zjedziemy na dół na kemping.
-
Serengeti
Cała nasza ekspedycja była zorganizowana z wielu powodów. Mieliśmy zobaczyć nie tylko kompletnie inną kulturę i poznać życie tubylców, lecz również zobaczyć afrykańskie zwierzaki, które dla europejczyków są tak egzotyczne. Mieliśmy też w planach odwiedzenie wielu bardziej lub mniej widowiskowych rezerwatów przyrody. Jest jednak takie niezwykle miejsce, które na myśl o Afryce, mamy od razu przed oczami… Serengeti.
Po krótkiej nocy spędzonej w hotelu na przedmieściach Mwanzy, pośpiesznie wyruszamy na północ w kierunku bramy zachodniego korytarza Srengeti – Ndabaka Gate. Bez problemu znajdujemy wjazd do największego Parku Narodowego w Tanzani. Krótkie zakupy różnego rodzaju ważnych papierkow za amerykańskie dolary w kasie parku i wjeżdżamy do Serengeti.
Park robi wrażenie przede wszystkim swoim rozmiarem. Jest po prostu ogromny. W zasadzie cały dzień zajął nam dojazd na sam środek Parku, gdzie rezyduje administracja i można znaleźć kilka niedużych, identycznych kempingów. W Serengeti jakby wszystkiego było więcej. Nieporównywalny jest widok pojedyńczego gnu z widokiem setek gnu zbierających się, aby wyruszyć w ślad za innymi zwierzętami na północ do Masaj Mara w Keni. Nad Hippo Pool, odwiedziliśmy nie jednego, czy dwa, a dziesiątki zrelaksowanych, kąpiących się hipopotamów. Jak się później okazało, dodatkową atrakcją był drzemiący nieopodal kilkumetrowy krokodyl. W prawie wyschniętym korycie rzeki Grumeti, spotykamy idącą do wodopoju “kilkunastoosobową” rodzinkę słoni. Szare kolosy otaczają przez chwilę nasz samochód. Możemy je obserwować z odległości zaledwie kilku metrów.
Zmęczeni po całym dniu wrażeń i setek kilometrow zatrzymaliśmy się na sympatycznym kempingu Dig-dig. Wieczorem rozmawiamy z amerykańskimi turystami zwiedzającymi Tanzanię w zorganizowanej grupie, a także słuchamy dochodzących z ciemności porykiwań lwów. Strażnicy, którzy dostrzegli sympatyczne kociaki, uspokajali, iż są to tylko dwa duże samce, które w nocy będą krążyły “patrolując” swoje terytorium. Niestety kemping nie jest ogrodzony, i mimo iż wielokrotnie już przeżyliśmy hipopotama krążącego miedzy namiotem, a autem, naiwnie liczę, że Serengeti oszczędzi nam nocnej wizyty króla zwierząt i, że będziemy mogli cieszyć się jutro kolejnym pięknym dniem. …w całości;)
Ps: Oczywiście, że można spać pod namiotem w Afryce na środku sawanny. Zostało to już stwierdzone i wielokrotnie przetestowane. Wystarczy zasypiać ze słuchawkami na uszach, by nie słyszeć… tego “czegoś” niepokojąco ocierającego się o tropik namiotu.
-
Mwanza
Yes! Yes! Yes! Jesteśmy w Mwanzie. Do bramy wschodniego korytarza Serengeti pozostało tylko 120 km. Droga między Bukobą, a Mwanzą zaczęła się asfaltem. Po ok 60 km. asfalt zniknął i pojawił się na przedmieściach Mwanzy, czyli po ok 400 km. Przez ponad 100 km jedziemy wzdłuż budowanej przez chińczyków nowej, asfaltowej drogi. Zdecydowanie polecam to miejsce jako odcinek specjalny jakiegoś rajdu samochodowego. Wystarczy tylko zapewnić regularne dostawy części zamiennych. Nagrodą za męczarnie jazdy po wybojach przez 6 godzin były jednak widoki. Przyznać trzeba, że zarówno w okolicach Biharamulo, jak i przed Mwanzą, krajobrazy są przepiękne. Na 30 kilometrów przed celem przeprawiamy się promem przez Mwanza Gulf. Noc znowu spędzamy w hotelu.
-
Bukoba
Rano jeszcze raz przejeżdżamy przez Lake Mburo National Park i ruszamy w stronę granicy z Tanzanią. Załatwienie formalności zajęło nam tylko kilkadziesiąt minut ale jakich minut! Przed granicą rwetes, jak na bazarze w małym afrykańskim miasteczku. Posterunek policji ugandyjskiej to pierwszy krok w całym procesie przekroczenia granicy. Ktoś nam go wskazał, więc po deskach przerzuconych nad kałużą, podchodzimy do małego, drewnianego budynku. Wewnątrz lada, za nią sterta starych połamanych rowerów. W kącie, przez zakratowane okienko w zamkniętych na kłódkę drzwiach z napisem “PRISON” wygląda młody murzyn. Policjantka podchodzi do nas, wita się i – jak zwykle w wielkim, niestarannie pokratkowanym zeszycie – rejestruje dane samochodu, skąd i dokąd jedziemy, ile osób. Potem szukanie następnego budyneczku przy którym dawny polski kiosk RUCH-u to pałac. Wreszcie zdobywamy pieczątki w karnecie Defendera i naszych paszportach, wjeżdżamy do Tazanii i… wszystko się zmienia. Urzędy to murowane duże budynki, kamienne lady kilku urzędników za nimi. Następne pieczątki w karnecie Defendera, wizy w naszych paszportach. Ruszamy do Bukoby bez szans na kemping.
Zatrzymujemy się w ośrodku szkoleniowo-konferencyjnym ELCT. Nie wiemy co to jest ELCT, ale hotel całkiem całkiem. Bukoba w czasie wieczornego spaceru zaskakuje nas. Brzeg Jeziora Wiktorii wygląda tu zupełnie jak brzeg Bałtyku – plaża, na piasku muszelki.
-
Lake Mburo National Park
Dziś wstajemy jeszcze przed świtem, szybko składamy dachowy namiot na Defenderze i jemy pospiesznie śniadanie. O siódmej czekamy już przy budynku dyrekcji Lake Mburo NP na naszego przewodnika. Następne godziny spędzamy jeżdżąc i spacerując po Parku w poszukiwaniu dzikich zwierząt. Nie udało nam się niestety zauważyć żadnego drapieżnika. Bardzo wiele dowiedzieliśmy się jednak o zebrach i kilku gatunkach antylop. Jak to w Afryce – jest pochmurno i od czasu do czasu pada deszcz.
Resztę dnia spędzamy nad jeziorem Mburo, nie przerywając sobie jednak polowania z aparatem fotograficznym. Nie ruszając się zbyt daleko od namiotów fotografujemy małe, barwne ptaszki i większe czarno-białe z żółtymi dziobkami (zdjęcie), małpy, guźce i hipopotamy, które niestety nie chcą wystawić z wody nic poza oczkami, uszkami i nosem. Dopiero tuż przed zmierzchem zaczynają ziewać. Jutro opuszczamy Ugandę.
-
Kibale Forest National Park
Dzień zaczynamy o świcie, czyli… ok. siódmej. Razem z zamówionym poprzedniego dnia przewodnikiem, idziemy na spacer po lesie Kibale. Jego główną atrakcją (lasu, nie przewodnika), są żyjące w nim ssaki naczelne. Przez kilka godzin przedzieramy się przez kompletnie dziki – doskonale pasujący do opisów dżungli – las. Ze starych, powykręcanych, często ogromnych drzew wiszą omszałe liany. Kilkakrotnie trafiamy na podmokłe, porośnięte palmami polany – to podobno ulubione miejsca słoni i bawołów oraz miejsca zabaw małp. Na skraju jednej z takich polan, zwiedzamy – zbudowany na kilkumetrowych palach – domek przeznaczony właśnie do obserwacji słoni, gdy pojawiają się tu w większej ilości w porze deszczowej. Spośród naczelnych, spotykamy trzy gatunki. Mimo, ze poruszamy się po lesie nie starając się zachować cicho, małpy skacząc po drzewach kilkanaście metrów ponad naszymi głowami, niespecjalnie zwracają na nas uwagę. Polowanie na naczelne z aparatem fotograficznym uznajemy za udane.
Po południu, przejeżdżamy do Lake Mburo National Park. Noc spędzimy na kempingu nad jeziorem wśród guźców, antylop i małp.
-
Fort Portal
Dzień zaczynamy od wycieczki z przewodnikiem do jaskiń i nad dwa jeziorka znajdujące się na dnach małych kraterów. W ciągu dnia, już sami podjechaliśmy do następnych dwóch jeziorek i jedyne, co przyszło nam do głowy, to stwierdzenie, że jaskiń i jezior, to oni (Ci w Ugandzie 🙂 nie widzieli, jeśli zachwycają się tym, co nam pokazali. Przereklamowane.
Zanim jeszcze opuściliśmy Fort Portal, spędzamy ponad godzinę w kafejce internetowej. Miło jest nie pamiętać już, że połączenie z Internetem może mieć aż tak małą prędkość, za to zupełnie zrozumiałe jest, dlaczego opłata za “dostęp do Internetu” pobierana jest za czas siedzenia przed komputerem. Ten biznes musi być opłacalny. Ludzie wokół nas wyglądali na przyzwyczajonych do tej prędkości.
Odcinek drogi, którą mieliśmy dziś przejechać miał tylko jedną zaletę – był krótki. Droga była bardzo zniszczona i pełna pieszych i rowerzystów. Ciągnęła się już nie wśród gigantycznych plantacji herbaty, a wśród wiosek i plantacji bananów. W końcu przyjechaliśmy do Kibale Forest National Park.
-
Z Murchison Falls do Port Fortal
Większość dnia spędziliśmy dziś w samochodzie. Pokonanie drogi z Murchison Falls National Park do Port Fortal zajęło nam prawie 7 godzin. Jedynie na ostatnich kilkudziesięciu kilometrach droga była faktycznie zniszczona.
Uganda to wyjątkowy kraj. Mieszkańcy mijanych wsi i miasteczek z radością pozdrawiali nas uśmiechami i machaniem rąk. Wspaniałe są stroje kobiet na wsiach. Piękne suknie z bufkami i kokardami, uszyte wg tego samego wzoru, ale zawsze z innego, często bardzo barwnego i ozdobnego materiału, noszone są na codzień. Stroje te są prawdziwą ozdobą Ugandy. Równie kolorowo prezentują się tłumy dzieci wokół szkół. Każda wieś, czy miasteczko w której jest szkoła, ma inny kolor sukienek dla dziewcząt i koszul dla chłopców.
Dzisiejszą noc spędzimy na zacisznym, prywatnym kempingu w pobliżu jaskiń Amabere, kilka kilometrów od Fort Portal.
-
Prom przez Nil Victorii
Dziś kolejny posmak safari. Już w nocy obudzeni zostaliśmy dziwnymi dźwiękami. Okazało się, że hipcio zawitał pod nasz namiot na wczesne śniadanie. Szkoda, że obudzeni w środku nocy nie byliśmy przygotowani na sesję fotograficzną. Około 8 rano wyruszyliśmy w stronę promu, aby przekroczyć Nil Victorii na brzeg, na którym zadomowiła się większość tutejszej fauny. Spacer Defciem po wyznaczonych ścieżkach Parku był rzeczywiście mnóstwem uciechy. Spotkaliśmy wiele gatunków antylop, guźce, pawiany, bawoły, żyrafy i największą atrakcję – słonie. Po południu staraliśmy się wygospodarować trochę czasu na regenerację. Jutro czeka nas długa droga. Chcielibyśmy dojechać do Fort Portal.
-
Wodospady na Victoria Nile
Wody Nilu na kilkanaście kilometrów przed wpłynięciem do Jeziora Alberta spadają po kilku skalnych stopniach i na koniec kilkadziesiąt metrów wąskim pęknięciem w skałach. Z jeziora Alberta Nil wypływa już jako Nil Alberta. W oddali widać ogromne, spokojne wody Jeziora Alberta. Wodospady zdecydowanie warte są zobaczenia. Ich fotografowanie nie jest jednak łatwe. Masy wody wzbijanej w powietrze przez wodospad osiadają na obiektywie, a mokre skały są tak śliskie, że nie ma mowy o podejściu bliżej krawędzi.
Wczesnym popołudniem przyjeżdżamy na kemping Red Chili. Powoli rozstawiamy namioty i delektujemy się popołudniem i wieczorem.
-
Murchison Falls National Park
Rano startujemy z kempingu w Masindi. Pierwszy przystanek jeszcze w mieście – następne podejście do internetowej kawiarenki okazuje się szczęśliwe. Prąd jak zwykle znika, ale dopiero po wysłaniu ostatniego listu. Wreszcie zdjęcia zaległe po awarii naszego notebooka i najnowsze wiadomości dotrą do wszystkich, zaglądających na ondokeo.net. Następny cel to Murchison Falls National Park.
Jedziemy kilkadziesiąt kilometrów z Masindi na północ, drogą oczywiście bez asfaltu. W biurze przy bramie Parku kupujemy bilety na dwa dni dla siebie i samochodu. Dziś mamy w planach główną atrakcję parku – wodospady na Victoria Nile.
-
Masindi
Dziś rano Kampala powitała nas deszczem. Składanie namiotów w ulewie, to naprawdę nic przyjemnego. Przed nami około 200 km. Większość drogi to asfalt. Dopiero przez ostatnie 40 km droga gruntowa wije się wokół budowanej nowej trasy (na zdjęciu). Cel – podjechanie, jak najbliżej Murchison Falls. Jutrzejszy dzień zamierzamy spędzić właśnie w tym Parku Narodowym. Po drodze spotkaliśmy uwiecznione na zdjęciach “rogi z doczepioną krową” – to naprawdę niesamowity obrazek. Nasze “krasule” wyglądają jednak zupełnie inaczej.
Tuż przed wjechaniem na drogę do Parku znaleźliśmy naprawdę sympatyczny kemping przy hotelu. Kemping bardziej przypomina zadbany ogród wokół prywatnej posesji. Z uwagi na deszcz, który nas nie opuszcza drugi dzień z przyjemnością zostajemy tu na noc. Wieczorkiem udajemy się do pobliskiego miasteczka w poszukiwaniu kafejki internetowej. I już mieliśmy nadzieję przesłać kolejne wieści na ondokeo.net, kiedy nagle zgasł prąd…
No cóż, i tym razem się nie udało. Powtórzymy próbę jutro rano.
-
Bujagali Falls
Rano daliśmy sobie chwilę oddechu. Po raz pierwszy od kilku dni nie spieszyliśmy się tak bardzo. Do przejechania mieliśmy około 70 km. Cel – Kampala. Po drodze czekały nas dwie atrakcje: Źródła Nilu i Wodospady Bujagali Falls. Obydwa miejsca to zagospodarowane pod kątem turystów punkty widokowe. Standardowo można kupić afrykańską makatkę i napić się Coca Coli. Jednak chęć zobaczenia “narodzin” najdłuższej rzeki świata zmobilizowała nas do wycieczki. Obok również fotka z Bujagali Falls – kolejny punkt typowo dla turystów z restauracją i kelnerami w muchach i białych uniformach.
Droga do Kampali to czysta przyjemność…dopóki nie wjechaliśmy na przedmieścia stolicy. Kolejne starcie z afrykańskim chaosem drogowym. Krążymy po Kampali około 2 godzin w poszukiwaniu właściwej (oczywiście nie oznaczonej) ulicy. Egzotyka pełna, aczkolwiek prowadzenie samochodu w takim bałaganie jest dość męczące. Na szczęście bez żadnego uszczerbku docieramy w ostatniej chwili przed wczesnym zachodem słońca na Backpackers Camp.
-
Jinja
Rano jedziemy do Eldoret. Nasze obawy dotyczące możliwości kupienia części do notebooka okazały się bezpodstawne. W przyjemnej, aczkolwiek nieco egzotycznej atmosferze kupujemy to, co jest nam potrzebne. Około 13.00 wyruszamy do granicy z Ugandą. Podjeżdżając do przejścia granicznego zostajemy “przechwyceni” przez agenta zajmującego się zawodowo pomocą w formalnościach. Dzięki niemu cała procedura przebiegła wyjątkowo sprawnie (ok 1 godziny). Pomógł nam w zdobyciu wiz, zapłaceniu podatku drogowego, odprawie celnej Defendera. Niestety, uświadomił nam również, że ubezpieczenie które sprzedano nam w Mombasie jest ważne tylko dla samochodów zarejestrowanych na stałe w Kenii. Okazało się więc, że i tak musimy wykupić ubezpieczenie lokalne. No cóż, to następna do kolekcji naklejka na przednią szybę Defcia.
Do wybranego poprzedniego wieczoru kempingu od granicy dzieli nas około 140 km. Początek drogi napawał nas optymizmem, że dojedziemy na miejsce bardzo szybko. Co się dobrze zaczyna, znacznie gorzej się kończy. W pewnym momencie równy asfalt się skończył. Dziury o głębokości kilkudziesięciu centymetrów wymuszały pełną koncentrację uwagi podczas slalomu w poszukiwaniu możliwości przejechania bez dewastacji zawieszenia lub co najmniej straty koła. Potem skończyły się nawet dziury – po prostu w ogóle nie było było asfaltu. I oczywiście typowa drogowa afrykańska “wolna amerykanka” – kto pierwszy i bardziej cwany ten lepszy. W ostatniej chwili przed zachodem słońca docieramy na kemping Explorers Backpackers.
-
Przez Kenię do Ugandy
Wczoraj wieczorem długo dyskutowaliśmy nad naszą trasą. Nijak nie mogliśmy sobie poradzić z pogodzeniem wizyt w parkach narodowych Aberdare i Meru. Adam wpadł na genialny pomysł zupełnego przebudowania trasy. Zapadła decyzja – dziś jedziemy w stronę Ugandy. Aberdare i Meru zostawiamy sobie na drogę powrotną.
Dziś przejeżdżamy przez pasmo gór Mount Londiani Forest. Asfaltowa droga tylko co jakiś czas ma przyzwoitą nawierzchnię, a większą jej cześć przebywamy w tumanach kurzu z prędkością 20km/h. Podjazdy w górach to asfalt z bardzo głębokimi koleinami. Zaczyna padać deszcz. Defcio pływa w strumieniach wody. Droga jest bardzo uciążliwa. Afrykański chaos w ruchu drogowym osiąga zenit. Wyprzedzanie na trzeciego pod górę najpierw w kurzu potem w deszczu – prawdziwy hardcore. W deszczu docieramy do Naiberi Rivercampsite.
Jesteśmy dokładnie na równiku ale na wysokości ponad 2000 m. Jest zimno i pada deszcz. Afryka zrobiła nam psikusa – jest tu znacznie zimniej niż teraz w Polsce. Niemiłą niespodzianką dzisiejszego dnia jest problem z uruchomieniem komputera. Może mieć to ogromny wpływ na możliwość gromadzenia zdjęć. Jutro w Eldorat podejmiemy próbę rozwiązania problemu. Jeśli się nie uda, będziemy musieli pojechać do Kampali.
-
Green Crater Lake
Rano bez żalu opuszczamy Nairobi. Dziś mamy za sobą pierwsze safari w małym rezerwacie Green Crater Lake. Noc spędzamy na uroczym Fisherman’s Camp, ulokowanym przy jeziorze pełnym hipopotamów. Bardziej on przypomina wielki park ze starymi drzewami. Ogrodzony jest drutem pod napięciem chroniącym turystów przed nocnymi spacerami hipopotamów. Pomiędzy rzadko rozstawionymi namiotami rozrabiają małpki zabierając ludziom rzeczy, kilkanaście metrów od nas dumnie kroczą marabuty. Ogromna ilość barwnie upierzonego ptactwa “produkuje” mnóstwo hałasu.
Dziś dowiedziałem się, ze posiadanie międzynarodowego prawa jazdy to za mało, by moc prowadzić samochód w Kenii, Ugandzie i Tanzanii. Firma w której ubezpieczyliśmy Defendera, wymaga, by dostatecznie długo posiadać prawo jazdy. Nie zależało mi zbytnio na jeżdżeniu po zakorkowanych ulicach miast.
Nie przeszkadza to jednak w prowadzeniu w parkach, na czym mi najbardziej zależało. Dzień nie okazał się jednak tak zły, na jaki się zapowiadał, gdyż to ja dziś usiadłem za kierownicą Defendera za bramą uroczego parku Green Crater Lake. Chyba nigdy nie zapomnę pierwszej zobaczonej żyrafy, czy zebry w ich naturalnym środowisku. Ten niesamowity kształt akacji, tak jednoznacznie kojarzący się z Afryką! Patrząc na krajobraz i stada zwierząt przypominały mi się obrazy z kultowego dla mnie filmu “Pożegnanie z Afryką”.
To właśnie magia tego kontynentu, która sprawia, ze ludzie przyjeżdżają do Afryki, a czasem nawet zostają tu na całe życie. A Serengeti dopiero przed nami…
-
Nairobi
Dzisiejszy dzień był nudny. Długa droga do Nairobi (350km) po asfalcie. Potem krótka wycieczka do domu Karen Blixen. Kilka fotek z oddali, a następnie długie poszukiwania miejsca na nocleg. Po uciążliwym odstaniu w korkach w spalinach starych samochodów, dotarliśmy do maleńkiego, pełnego ludzi kempingu w środku miasta. Namiot przy namiocie, człowiek na człowieku. Po naszym przyjeździe kemping dopełnił się jeszcze dwoma szwedzkimi, różowymi autobusami pełnymi turystów. Ohyda. Dobrze, że noc szybko mija.
-
Wreszcie wolni
Opuściliśmy Mombasę. Rano kupiliśmy jeszcze lokalne ubezpieczenie obejmujące zasięgiem Kenię, Ugandę i Tanzanię – to nam ułatwi dalszą drogę. Zapłaciliśmy Maritime Freight za obsługę w porcie i udaliśmy się w stronę Nairobi. Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów było fatalne. Jakość drogi pozwalała nam osiągnąć zawrotną prędkość 30km/h. W takim tempie w czasie naszego pobytu udałoby nam się, być może dojechać z Mombasy do Nairobi i z powrotem. Mamy zgoła inne plany. Kłopot sprawia nam to, że około godziny 19.00 robi się już ciemno. Z doświadczenia wiemy, ze przestrogi, aby nie jeździć nocą są absolutnie uzasadnione. Pełne spektrum drogowych utrudnień i niespodzianek sprawia wiele kłopotów nawet w dzień.
Na szczęście po około 30 kilometrach, jakość drogi znacznie się poprawiła. Na otarcie łez, po dwukrotnych nieudanych próbach znalezienia miejsca na nocleg, trafiliśmy na urokliwy Sagala Lodge Camp. Miejsce jak pocztówka z Afryki. Pierwszy raz spędziliśmy noc w kempingowych warunkach. Rozkładamy obydwa namioty, przygotowujemy posiłek z własnych zapasów, delektujemy się własną herbatą. Nad nami miliony gwiazd, lekki wiaterek. W oddali słychać ryczące wielbłądy. To właśnie po to przyjechaliśmy do Afryki.
-
Victory!
Victory! Nareszcie mamy Defcia! Dzisiejszy dzień był zwieńczeniem przygody z głupotą i opieszałością kenijskich urzędników. Dla nas objawił się spędzeniem pięciu godzin u bram portu, w pełnym słońcu, w aromacie ruszających pod górę ciężarówek z lat pięćdziesiątych! Horror!Jak zwykle okazało się, że brakuje nam jeszcze jednego “raportu”, z jednego ze stu etapów portowej procedury, bez którego nie da się wyjechać. A wydawało się, że dziś wyjazd z portu to tylko chwila.
Niemal ze łzami w oczach powitaliśmy kontener z Defciem na ciężarówce wyjeżdżającej z bram portu.
Nagroda była słodka. Defcio nas nie zawiódł. Zapalił “od pierwszego kopa”. Zjazd po betonowym podjeździe… i mogliśmy całą ekipą wyruszyć na pierwszą przejażdżkę po Mombasie. Niestety ten etap udało nam się osiągnąć dopiero ok. 17. Kolejna niewykonalna dziś (w niedzielę) potrzeba, to zakup lokalnego ubezpieczenia i zakończenie formalności z agentem pilotującym nasz kontener w Mombasie – Maritime Freight.
W Mombasie nie ma niestety żadnego kempingu – Defcio zostaje na parkingu Maritime Freight, a my wracamy po raz czwarty do Hotelu. No cóż “There is a lot of time in Africa” – to hasło nas ciągle nie opuszcza. Jutro mamy nadzieję na wyjazd z miasta.
-
Otwarcie kontenera
Następny dzień w biurach portu. Następne okienka, biurka, pieczątki. Na koniec jednak kilka znaczących kroków za nami. Nie! Nie mamy jeszcze samochodu. To dopiero czwarty dzień, ale dalsze opisywanie biurokracji nie ma sensu. Odprawa celna wymaga postawienia kontenera na ziemi i otworzenia go w obecności celnika.
Mając odpowiednie pieczątki, możemy załatwić zestawienie kontenera i w obecności Security Officer założona w Gdyni zielona plomba zostaje przecięta i następuje oficjalne sprawdzenie, czy kontener faktycznie zawiera ładunek wpisany w dokumenty. Zgadza się! Teraz czas na odprawę celną. Po “jakimś czasie” przy kontenerze pojawia się celnik. Sprawdzamy numer samochodu, i celnik znika z naszymi papierami na następną godzinę.
Jeszcze tłumaczenie, że samochód z kierownicą po lewej stronie nie będzie rejestrowany w Kenii i otrzymujemy następną pieczątkę. W efekcie najważniejszy dokument ma komplet pieczątek. Ponieważ kontener musi opuścić port zamknięty i dopiero za bramą portu wolno nam wyjechać Defciem z kontenera, musimy poczekać na ciężarówkę, załadować na nią kontener. Niestety w porcie w Mombasie, podobno największy porcie Afryki jest tylko JEDEN wózek, którym można przestawiać kontenery. Czekanie na wózek to następne 2 godziny. W efekcie, na koniec czwartego dnia kontener z naszym samochodem jest jednak na ciężarówce, a ciężarówka czeka w niekończącej się kolejce do bram portu, które zostaną otwarte dopiero jutro. Może jutro?…
-
“There is a lot of time in Africa”
Ciągle nie mamy samochodu, śpimy w klimatyzowanych pokojach w Manson Hotel i jadamy w restauracjach. Mamy jednak kartę na wjazd do Aberdares National Park i nadzieję, że uda nam się odebrać z portu naszego Defendera.
W całym procesie wyciągania samochodu z kontenera, czyli przygotowania masy papierów trzeba przyznać, ze wszyscy, z którymi załatwiamy formalności, są prawdziwie pomocni i uczynni.
Dziś spędziłem z Olą kilka godzin w porcie w Mombasie. Masy starych biurek i pełne teczek z papierami regałów w starych budynkach. Setki ludzi przeglądających i stemplujących dokumenty. Dla kontrastu wielkie budynki dyrekcji portu, w których pracują setki ludzi przy komputerach. Przesada, że pracują. Siedzą przy komputerach i np. układają pasjansa, czytają gazety, wyglądają przez okno; wszyscy są znudzeni i senni. Z pewnością nie są zainteresowani pracą.
Proces odebrania samochodu to dziesiątki formularzy, podpisów i stempli. Najgorszy jest jednak czas, który papiery te spędzają na biurkach, czekając na chwilę pracy następnego urzędnika. Może jutro się uda.
TomaszZdecydowanie mamy już dość spędzania wakacji w klimatyzowanym biurze CMA-CGM. Po opanowaniu kilkunastu pozycji siedzenia na kanapie postanowiliśmy zrobić coś pożytecznego i udać się na poszukiwanie karty wstępu do parków narodowych. Gdy już udało się nam dotrzeć do centrum informacji turystycznej, dowiedzieliśmy się iż karty wydawane są na drugim końcu Mombasy. Z rysunkowym planem miasta oraz po konsultacjach z bardzo przyjaznymi i otwartymi Kenijczykami, po informacje trafiliśmy na komisariat policji. Eskortowani przez uzbrojonego lecz uśmiechniętego policjanta po krótkiej rozmowie z wszechwiedzącym specjalistą natknęliśmy się na siejącego postrach wśród uzbrojonych mundurowych bossa, który oczywiście okazał się uśmiechnięty i pomocny w dalszych poszukiwaniach upragnionej karty wstępu. Sam szef przydzieli nam najładniejszą (jedyną) policjantkę, która poprowadziła nas na do celu. Kilka kolejnych rozmów z urzędnikami oraz parę dolarów i mamy kartę. Dużo stresu lecz wszystko było załatwiane z uśmiechem i spokojem, wręcz flegmatycznie. Musimy częściej sobie powtarzać “There is a lot of time in Africa”.
Adam -
Mombasa
Co prawda samochodu nadal nie mamy (niech żyje biurokracja jak za dawnych dobrych komunistycznych czasów w Polsce), ale nie tracimy nadziei, że jutro odzyskamy Defcia.
W całym procesie wyciągania samochodu z kontenera, czyli przygotowania masy papierów, trzeba przyznać, że wszyscy, z którymi załatwiamy formalności, są prawdziwie pomocni i uczynni.
Mombasa to faktycznie (czasami przewodniki nie kłamią) tygiel narodowości i kultur: Hindusi, Arabowie, rdzenni mieszkańcy Afryki i oczywiście od wczoraj… my. Spędzimy już 2. noc w hotelu.
Po przylocie w środku nocy pozwoliliśmy się zawieźć do taniego hoteliku “Daba City”. O świcie okazało się, że pod jego oknami zatrzymują się dziesiątki Matatu i autobusów z których każdy trąbi na wszystkich pozostałych. Wcześniej – ok. 4 nad ranem, obudziła nas piękna, ale bardzo głośna modlitwa z pobliskiego meczetu.
Dzisiejszą noc spędzimy w Manson Hotel, zaszaleliśmy – zaśniemy w klimatyzowanych pokojach. Jutro kolejny dzień walki z biurokracją o Defcia.
-
Z Polski do Kenii
Dziś z przesiadkami w Brukseli i Nairobi, pokonaliśmy trasę z Polski do Mombasy. Jutro zaczynamy załatwianie odebrania z portu naszego Defendera.
-
Plomby
Wyłączam obydwa obwody akumulatorów, sprawdzam dokładnie mocowanie, zamykamy Defendera i kontener zostaje zamknięty i zaplombowany.
Otworzymy ten kontener i zobaczymy naszego Defendera, 20 lipca w porcie w Mombasie.
-
Sztauowanie w kontenerze
Zamocowanie samochodu, czyli jego sztauowanie w kontenerze, zajmuje ponad dwie godziny.
Pod kołami i z ich boków, do drewnianej podłogi kontenera przybijane są duże drewniane kliny. Następnie – starannie dobierając miejsca mostów przez które przechodzić będą stalowe liny – samochód jest mocowany do metalowych uchwytów na podłodze kontenera.
-
Terminal kontenerowy w Gdyni
Najpierw odprawa celna, potem wjeżdżamy na teren terminala kontenerowego, tam czeka już kontener.
Zdejmujemy namiot dachowy z bagażnika i mocujemy go na masce samochodu. Teraz czas na wjechanie Defenderem do kontenera. Z daleka widać, że samochód jest zbyt wysoki. Okazuje się jednak, że wystarczy zdjęcie koła zapasowego z bagażnika i pozostawiając niecałe dwa centymetry pomiędzy górną krawędzią kontenera, a bagażnikiem dachowym – wjeżdżam do środka. Obniżenie ciśnienia w oponach okazało się zbędne.
-
Przygotowania
Po 6 miesiącach, zadziwiająco spokojnie kończymy przygotowania do pierwszego etapu wyprawy “Serengeti 2006”. Ruszamy samochodem do portu w Gdyni.
Większość miejsca w samochodzie zajmuje jedzenie. Ubrania przywieziemy do Afryki samolotem razem ze sobą.
Namiot dachowy przymocowany jest do bagażnika pasami, a nie śrubami. Dzięki temu, łatwo będzie go przenieść na maskę i zamocować tam na czas transportu w kontenerze. Defender z namiotem dachowym nie zmieści się na wysokość w kontenerze.