Sierpień 2006
Nasze opinie o Kenii i Kenijczykach
Co kształtowało nasz opinie o Kenijczykach i ich stosunku do pracy? Głównie proces odebrania samochodu z portu w Mombasie i proces wysłania go w podróż powrotną. Nie można jednak pominąć ponad 30 dni spędzonych między Kenijczykami, Ugandyjczykami i Tanzańczykami. Nie mam podstaw, by swoje opinie o Kenijczykach rozciągać na inne kraje Afryki. Wiem jednak, że część z nich kompletnie nie pasuje do innego kraju Afryki w którym byliśmy – Maroka.
Przewróciło się, niech leży…
Na początku dziennika napisaliśmy “There is a lot of time in Africa“. Teraz skłaniał bym się dodatkowo do innego uogólnienia. Idelanym tekstem opisującym Kenię są słowa piosenki “Elektrycznych Gitar” – “…przewróciło się, niech leży…“.
Chyba nic nie jest w stanie zmusić tych ludzi by postarali się o cokolwiek, co ma wartość w rozumieniu naszej kultury. Jeśli sprzątają, to wystarczy wymieść śmieci za próg. Jeśli naprawiają dach, to wystarczy położyć na wybitej dachówce kawał blachy wyciętej z zardzewiałej beczki. Rozumiem, że można być ubogim, ale nie ma powodu, by sprzedawać owoce ze straganu wokół którego gniją rozrzucane od dawna resztki owoców. Mnie to przeszkadza, Kenijczykowi nie. Nie przeszkadza nie tylko ubogiemu sprzedawcy owoców, ale również wykształconemu, elegancko ubranemu w garnitur kenijczykowi, który w tym samym brudzie i smrodzie kupuje owoce na tym samym ulicznym straganie.
Organizacja pracy, czy stosunek do pracy?
Gdyby ktoś w Europie zatrudnił Kenijczyków z którymi się zetknęliśmy, nie uwierzył by własnym oczom. Praca to coś czego należy unikać jak ognia. Kelner w restauracji potrzebuje kilku minut, by doczłapać się do stolika i przyjąć zamówienie. Czas oczekiwania na podanie zamówionego obiadu to minimum godzina. Taka prawdziwa godzinka – 60 minut. Gdy widzi się po takim czasie kelnera, który szurając nogami wolniutko kroczy z talerzem, traci się zaufanie do swojej tolerancji.
Przez kilka dni załatwiania dokumentów w porcie w Mombasie nauczyliśmy się, że dokument bez człowieka traci ważność. Pozostaje na biurku w stercie pozostałych, anonimowych papierów. Dokument bez człowieka nie żyje. Choć w zasadzie, wszelkie sprawy związane z odebraniem Defendera z portu Mr Kan z Maritime Freight mógł załatwić sam, po drugim dniu przygotował dla nas przepustki do portu i zaczęliśmy wspomagać go swoją obecnością. Sądzimy, że zrobił to by wreszcie przestać tłumaczyć się nam z tego, co dzieje się w porcie. Podchodziliśmy razem z nim do urzędnika z którym Mr Kan miał załatwić następny krok procesu, byliśmy pokazywani jako naoczny dowód prawdziwości dokumentów i ważności sprawy. W kółko opowiadaliśmy kim jesteśmy, co tu robimy, czemu tak zależy nam na jak najszybszym odebraniu samochodu z Portu. Często takie nawiązanie bezpośredniego kontaktu z urzędnikiem, zażartowanie, ale i pokazanie, że ceni się jego pracę, skutkowało. Co za obłuda.
Przykład: oddajemy papiery w jednym oknie, wymagają podobno zarejestrowania i postawienia następnej pieczątki. Potem oddamy je w następnym oknie budynku. Papiery trafiają w ręce jakiegoś urzędnika i lądują na stercie innych. Mija kilka minut, nie wytrzymujemy – nawiązanie bezpośredniego kontaktu z urzędnikiem, opowiadanko o wyprawie i widzimy, że urzędnik przepisuje coś z naszych dokumentów do komputera. Pojawia się nadzieja, że za chwilę je dostaniemy. Ale to tylko nasza nadzieja. Po wprowadzeniu danych do komputera nasze dokumenty trafiają na drugą stronę biurka. Cisza. Co teraz – zaczynamy się dopytywać innych, czekających z nami ludzi. Podobno ktoś musi przyjść i przenieść papiery na inne biurko – czekamy. Jest! Powolutku, noga za nogą, nadchodzi urzędniczka. Zanosi papiery na ogromna stertę na innym biurku po czym wraca do czytania gazety. Co teraz – dopytujemy się budząc zdziwienie wśród rozsiadających się wygodnie na ziemi pod ściana innych klientów. Teraz ta pani w zielonej sukience musi wszystkie papiery wpisać do tej wielkiej księgi, wtedy papiery dostaniemy z powrotem. “Furia” – to po co “wpisywano je do komputera”?! Ze sterty powolutku znika teczka za teczką. Wreszcie.. znika na jakiś czas pani w zielonej sukience. Po kilkunastu minutach wraca i znowu teczka za teczką powolutku wypełnia ręcznie wielką księgę. Po kilkudziesięciu minutach dostajemy nasze papiery z następną pieczątką i możemy oddać je w następnym okienku.
Wspomnienia z dzieciństwa?
Wiele obrazków w Kenii było mniej wiarygodnych niż wspomnienia z mojego dzieciństwa, gdy przed 35 laty odwiedzałem biura w których pracowali moi rodzice.
- Wielki mroczny pokój bez okien. Światło wpada tylko przez pasek brudnych szyb w drewnianej ścianie dzielącej go od korytarza. Na drzwiach ręcznie rzeźbiona drewniana tabliczka “IMPORT”. Pokój zastawiony jest kilkunastoma starymi biurkami przy których siedzą urzędnicy i pieczołowicie czytają i stemplują ogromne sterty papierów. W ścianie na korytarz zainstalowany zardzewiały klimatyzator, kapiąca z niego woda trafia do stojącego pod nim, połamanego plastikowego wiaderka.
- Na środku małego, prawie ciemnego pokoiku stoi podwyższenie z desek, na podwyższeniu wikie biurko. Za biurkiem, na równie starym jak biurko, drewnianym fotelu z kompletnie wytartą i postrzępioną tapicerką siedzi starszy, otyły człowiek. Za plecami urzędnika stoi ogromna jak Gdańska szafa i bardzo stara kasa pancerna. Z tabliczki na drzwiach wynika, że człowiek jest kierownikiem. Musimy się go o coś spytać, więc stoimy w drzwiach i czekamy, aż podniesie wzrok, a on powolutku, śliniąc palce odwraca i stempluje kartki w grubej na kilka centymetrów księdze. Księga to ręcznie zszyte szarą nicią dokumenty. Wokół, na biurku kilka podobnych, oprawionych w szarą tekturę ksiąg.
- Hala pełna regałów. Regały są krzywo pozbijane gwoździami z desek. Na regałach niekończące się sterty teczek z papierami. Do półek poprzybijane gwoździkami karteczki z odręcznie zapisanym datami.
- Kierownik. Z obu stron biurka stoją pogięte druciane koszyki na papiery. Do pokoju wchodzi pracownik biura i do jednego z koszyków wkłada kilka teczek. Kierownik sięga po pierwszą teczkę, otwiera ją, przegląda ręcznie wypełnione dokumenty. Na jednym z ich robi jakąś adnotację. Na tylnej stronie teczki, w kolejnej z rubryczek odnotowuje datę i godzinę w której papiery przeszły następny krok przypisanej im procedury. Podpisuje się na teczce, zamyka ją i odkłada do drucianego koszyczka po drugiej stronie biurka. Ktoś to jeszcze pamięta? Że powinny być komputery? Są! W sąsiednim pokoju dane z dokumentów wprowadzane są do komputera, ale papier to papier. Czymś trzeba zapełniać regały.
- Małe miasteczko, sklep z materiałami budowlanymi: papa, farby, siatka,… Przy ladzie stoi kobieta i powolutku w grubym zeszycie stempluje koślawą, ręcznie wyciętą w kawałku gumy pieczątką. To kwitki, które będą potem stanowiły rachunki za sprzedawane towary.
Liczę się tylko JA
O biurokracji w Urzędach pisaliśmy wiele w dzienniku wyprawy w dniach walki o odebranie samochodu z portu w Mombasie. Najbardziej denerwuje i załamuje kompletne ignorowanie klienta przez urzędnika. We wszystkich odwiedzonych przez miesiąc urzędach, zarówno państwowych, jak i w prywatnych firmach, klient oddzielony jest od urzędnika ladą, kratami, często strażnikiem z długą bronią. Tłum kłębiących się w kolejce petentów i urzędnicy czytający gazety to obrazek, na który trafiliśmy wielokrotnie. Rekordem bezczelności w stosunku do klienta był główny budynek Kenia Ports Authority w Mombasie, gdzie wszyscy petenci trzymani są… na zewnątrz budynku. Wszelkie sprawy załatwia się przeciskając dokumenty przez potężne kraty w oknach parteru za którymi przy biurkach z komputerami siedzą pracownicy dyrekcji portu. Okna są wysoko, więc trzeba się wspinać na palce, by powiedzieć coś do urzędnika. Pod wieloma oknami umieszczone są klimatyzatory. Gdy stoi się przy takim oknie, nogi owiewa strumień gorącego powietrza. Trudno, wszak jest się tylko klientem. Ważne, że urzędnikowi nie jest gorąco. Co robi urzędnik? oczywiście siedząc przy komputerze z monitorem odwróconym w stronę okna układa windowsowego pasjansa. Mnie taki obrazek doprowadzał do furii.
Obrazek z ulic Mombasy. Auta myje się tu często, nie ma się co dziwić. Nawet w mieście, jeżdżąc po resztkach asfaltu na głównych ulicach i po błocie na wszystkich pozostałych, auto się brudzi. Jak się myje auto? Wystarcza wiaderko z wodą, jakaś wyliniała szczotka, czasem tylko ręka. To nie jest opis mycia starej ciężarówki, ciężarówki myje się poprzez wjechanie do strumienia. To jest opis mycia najnowszego modelu Toyoty Prado, czyli czegoś bardzo podobnego do Land Crusera. W zasadzie wszystko w porządku. Prawda? Nie, nie jest w porządku to, że samochód w czasie takiego mycia stawiany jest bardzo często w poprzek chodnika i zajmuje całą jego szerokość. Ważne, że można umyć sobie samochód. Przechodnie? Ja teraz nie idę chodnikiem, więc czemu mam się zastanawiać czy chodnik jest wolny? Poza tym można przejść obok, jezdnią. Zajmowanie całego chodnika to również specjalność “salonów samochodowych”.
Adam: Postanawiamy kupić dwie płytki CD-RW. Znalezienie odpowiedniego sklepu w Mombasie nie stanowi problemu. Wchodzimy do sklepu przez sporej wielkości drzwi, tuż przy ogromnej wystawie z niestarannie poukładanymi, dosłownie kilkoma pudełkami po podzespołach komputerowych. Wysokie pomieszczenie z kilkoma biurkami przepełnione jest ludźmi, z czego – jak się potem okazało – mniej więcej połowę stanowią sprzedawcy. Przez pierwszych kilka minut, nie mamy nawet pewności, czy jesteśmy w sklepie, ale wreszcie podchodzi do mnie kobieta i pyta w czym może pomóc. Po przekazaniu jej informacji o chęci zakupu dwóch płyt CD kobieta znika za ścianą. Po chwili wraca i bierze z biurka wielki stary notes. Po kolejnych kilku minutach, gdy w owym notesie zapisała nie tylko nazwisko czy adres, ale nawet mój telefon, sprzedawczyni ponownie znika za ścianą. Minęło kolejnych kilka minut, kobieta wraca z jakimś mężczyzną i oboje udają się do niedużego wydzielonego pomieszczenia skąd po chwili wychodzą z dwiema już prawie moimi płytami. Kobieta wręcza mi płyty, płacę co najmniej jak bym kupował cały kontener tego cennego produktu i… mam czekać. Niewielka karteczka wypisana przez sprzedawczynie trafia na kolejne biurko gdzie przy komputerze siedzi mężczyzna i skrupulatnie wypisuje rachunki dla klientów. Nie minęło nawet 5 minut, a otrzymałem rachunek. Już po 20 minutach od wejścia do sklepu, byłem szczęśliwym posiadaczem dwóch najdroższych w moim życiu płyt CD. Kompletnie nie mam zamiaru udowadniać swojej wyższości nad czarnoskórymi mieszkańcami Afryki, chciałem tylko pokazać jak różnice kulturowe mają wpływ na życie… niestety również i turystów.
Ruch uliczny
Gdy odbieraliśmy Defendera z Portu, znaliśmy już pracowników “Maritime Freight” na tyle, że postanowiliśmy ich poprosić o kilka wyjaśnień dotyczących lokalnych przepisów ruchu drogowego. Nie otrzymaliśmy wyjaśnień, tylko informację, że bez względu na to, z której strony i jaka drogą ze względu na pierwszeństwo jedziemy – trzeba jechać, gdy nikogo nie ma i stać, gdy ktoś jedzie. Proste. Jedyna zasada, to ta, że pierwszeństwo ma się na rondzie.
Faktycznie trzeba być bardzo czujnym. W Mombasie i na drogach w głębi kraju jazda nie stanowi jednak większego problemu. Nawet w Kampali nic specjalnego poza ilością samochodów na metrze kwadratowym nie zdziwiło nas. Prawdziwy cyrk znaleźliśmy jednak w Nairobi. Stolica, wiele ulic to wielopasmowe arterie. Na wielu skrzyżowaniach i nawet rondach sygnalizatory świetlne. Wydawało by się, że powinno być zdecydowanie bezpieczniej. Może europejczykowi światła pomagają kenijczykowi są… obojętne. Kilka obrazków:
- Wielkie rondo na wylocie z Nairobi do Mombasy. Na rondzie sygnalizatory świetlne. By ułatwić przedostawanie się przez zatłoczone skrzyżowanie, nad jezdniami wybudowano kładki dla pieszych. Każda jezdnia to trzy pasy ruchu. Mimo działających sygnalizatorów, ruchem na rondzie “kierują” policjanci. Kierują, lub raczej usiłują kierować. Bez względu na kolor świateł i sygnały policjantów, na rondo co chwila za plecami policjantów wjeżdżają samochody. Dla “ułatwienia”, we wszystkich kierunkach przechodzą tłumy pieszych. Rowerzyści poruszają się w sposób pasujący tylko im, czasem pod prąd.
- Ulica z kilkoma pasami ruchu. Na jezdni namalowana zebra. Działające sygnalizatory świetlne. Idealnie bezpieczne przejście dla pieszych, ale nie w Nairobi. Pali się czerwone światło dla pieszych – tłumy przechodniów wpychają się na jezdnię, pali się czerwone dla samochodów, samochody jadą dalej. Nikt, dosłownie nikt nie interesuje się kolorem świateł
- Podrzędna ulica Nairobi dość pusto, pasy, światła, jest zielone, wchodzę na jezdnię, zza zakrętu wyjeżdża szybko samochód. Co robi? Nie nie, nie zwalnia. Wszak to tylko pieszy na pasach przechodzący przy zielonym świetle. Kierowca po prostu naciska na klakson i mimo pasów, świateł i ludzi na pasach gna dalej. Wszak dla niego liczy się tylko… ON – Kali.
Efekt nie respektowania jakichkolwiek przepisów ruchu drogowego jest prosty – ulice Nairobi są straszliwie zakorkowane. W centrum Nairobi widzieliśmy wielokrotnie sytuację, gdy ruch uliczny to przepychanie się aut i pieszych w jednorodnie wymieszanej biologiczno-stalowej masie.
Sądzę, że ruch uliczny w Nairobi jest doskonałym odzwierciedleniem podstawowych cech kenijczyków: lenistwa i dbania tylko o siebie. Taka jest Kenia, Tanzania niestety jest bardzo podobna. Najbardziej normalnym z odwiedzonych krajów jest Uganda. No, może z wyjątkiem plagi koszmarnie wysokich “leżących policjantów” ;-).